W swoim najnowszym pomyśle kampanijnym PiS chce by w sklepach minimum 2/3 owoców, warzyw, produktów mlecznych i mięsnych oraz pieczywa pochodziło od lokalnych dostawców. Czy można odmówić słuszności takiemu pomysłowi jak ogłoszona dzisiaj lokalna półka? Raczej nie, to idea chwalebna zarówno, jeśli chodzi o promowanie patriotyzmu zakupowego jak i kwestie środowiskowe - lepiej kupować żywność z lokalnego rynku niż drugiego końca świata. Jest jednak co najmniej jedno i to duże, ale.

Czytaj więcej

Kolejna obietnica PiS: Program "Lokalna półka"

Po pierwsze sieci handlowe w Polsce i to niezależnie od tego skąd pochodzi ich kapitał właścicielski już w ponad nawet 80 czy 90 proc. sprzedają produkty od polskich producentów. I stało się to nie dlatego, że jeden czy drugi polityk tak chce, ale z prostej kalkulacji ekonomicznej. Bo są dobre, tanie i nie trzeba płacić kroci za transport.

Przedwyborczy pomysł PiS "lokalna półka" to pułapka

Ustalanie twardych pułapów polskich produktów w ofercie jak właśnie wygląda pomysł lokalna półka to jednak pułapka, zresztą premier Mateusz Morawiecki już coś podobnego przynajmniej raz zapowiadał. Klimat mamy jaki mamy, lato i jesień to wysyp lokalnych owoców i warzyw, ale zimą nie ma co oszukiwać - jesteśmy skazani na ich import. Można dyskutować na ile pomidorem jest to coś bladego i bezsmakowego co wówczas trafia na półki polskich sklepów z Hiszpanii, Holandii czy Izraela, ale polskiej alternatywy nie ma. Także z racji niebotycznych kosztów ogrzewania, gazu czy prądu. Ludzie chcą kupować zimą nie tylko świeże pomidory, ale także borówki czy winogrona, które trafiają do nas choćby z Chile, no i póki co PiS nie wpadł jeszcze na pomysł, gdzie w Polsce zacząć uprawiać awokado, ananasy czy kokosy, również obecne w rodzimych sklepach latem, i zimą.

Proponuję, by politycy zajęli się sprawami naprawdę wymagającymi ich interwencji. W kwestii zajmowania się zakupami naprawdę ich pomysły zazwyczaj są strzałami prosto w płot.