To kolejna premiera kilkakrotnie przekładana w pandemii. I szczególnie poszkodowana, jako że przygotowywana przez Operę Narodową w koprodukcji z Operą w Kolonii i Teatro Real w Madrycie, zatem terminy goniły. Nie dojdzie jednak do planowanej prezentacji „Cardillaca" w Niemczech w tym sezonie, nie znalazł się tam w repertuarze także w następnym.
Na razie „Cardillac" Paula Hindemitha pozostaje w Polsce, a był oczekiwany z dużym zainteresowaniem, bo to spektakl zrealizowany przez Mariusza Trelińskiego po znakomitej i entuzjastycznie przyjętej „Halce". Odniesienia do tamtej inscenizacji nasuwają się same, gdyż scenograf Boris Kudlićka zbudował teraz na obrotowej scenie niemal identyczną kilkupoziomową konstrukcję, składającą się z wielu pomieszczeń.
Mania posiadania
Na tym podobieństwa między inscenizacjami w zasadzie się kończą, choć nie definitywnie. W obu Mariusz Treliński zdecydowanie odszedł od oryginału. O ile „Halka" jest utworem dobrze znanym Polakom i inny sposób jej opowiedzenia intrygująco odkrywał nowe znaczenia i sensy, o tyle „Cardillaca" nikt w Polsce do tej pory nie wystawiał. Po obejrzeniu spektaklu widz nie będzie wiedział, o co Paulowi Hindemithowi chodziło.
Tytułowy bohater – słynny paryski jubiler – żył w czasach Ludwika XIV. Tak obsesyjnie kochał swoje wyroby, że gdy ktoś cokolwiek od niego kupił, mordował nabywcę, by nie rozstać się ze swoimi skarbami. Mariusz Treliński zrezygnował, co oczywiste, z historycznego kostiumu, dziś teatr – zarówno operowy, jak dramatyczny – nie lubi z niego korzystać. Zresztą Cardillac ogarnięty jest manią posiadania, która może prowadzić do występku, a to cecha bardzo współczesna, co wszakże reżysera wydaje się mało interesować.
Cardillac potrafi kochać tylko przedmioty, a nie córkę. W przeciwieństwie do stworzonej przez niego biżuterii ona jest, jak mówi, „tylko częściowo moja". Portret człowieka owładniętego obsesją został w przedstawieniu potraktowany pobieżnie i gdyby nie osobowość kreującego tytułową postać Tomasza Koniecznego, prawie w ogóle by go nie było.