Podczas czerwcowej debaty Real Estate Impactor powiedział pan, że kredytu „Na start” nie powinno być. Ministerstwo Rozwoju i Technologii go forsuje, nie ma zgody w koalicji; resort finansów wskazuje na ryzyko podkręcenia popytu i cen. Czy program dopłat do kredytów jest nam w ogóle potrzebny, czy czas i okoliczności nie są właściwe?
W mojej ocenie – i myślę, że ogromnej części społeczeństwa po doświadczeniach tego, co się wydarzyło po wprowadzeniu „Bezpiecznego kredytu 2 proc.” – wprowadzanie kolejnego podobnego programu i pompowanie ogromnych środków w rynek mieszkaniowy to chybiony pomysł, stricte polityczny, pod kampanię wyborczą. Projekt jest forsowany przez polityków z determinacją godną ważniejszych spraw. Raczej nie opierają się oni na analizie rynku i potrzeb różnych jego uczestników, tylko realizują hasło polityczne, nie zwracając uwagi na odbiór społeczny ani na możliwe skutki.
Czytaj więcej
Pytanie, jakie mechanizmy będzie mieć finalna wersja ustawy – o ile w ogóle znajdzie się dla niej polityczna większość.
Ministerstwo Rozwoju broni tego projektu w ten sposób, że jest on inny od „Bezpiecznego kredytu 2 proc.”, który przyznawał pożyczkę każdemu, kto złoży wniosek – i przejdzie przez bankowe sito – tylko w sześć miesięcy. Popyt przerósł założenia autorów programu. „Na start” ma limity dochodowe, wniosków na kwartał. To się broni?
Zobaczymy, jakie będą finalne zapisy w tym projekcie, kiedy rzeczywiście będzie procedowany w Sejmie. Nie słyszę argumentów wśród ekspertów od rynku nieruchomości za tym, żeby ten program wprowadzać. Dziwię się, że politycy z uporem maniaka go forsują – zwłaszcza gdy spojrzymy na to, co obecnie się dzieje na rynku mieszkaniowym. Po latach mocnego rozchwiania wreszcie zaczyna się on stabilizować i dobrze byłoby dać mu czas, żeby wrócił do normalności.