Jak wspomina pan Ewę Demarczyk?
W dniu, kiedy odeszła Ewa, na usta cisną się banały, których niestety nie da się uniknąć. Dziś boli mnie serce. Zabrakło osoby, która w znacznej części jest częścią mnie. Zaczerpnąłem z tego, co Ewa przed laty zaproponowała z Zygmuntem Koniecznym i na tym stoję do dzisiaj. Daje mi to siłę do oglądania i oceniania artystycznej sceny. Ewa nauczyła mnie tego, by nie wpisywać się w krąg trendów i mainstreamu, a szukać tego, co jest osobną i własną drogą. To zresztą poraziło mnie, gdy na początku lat 60. zetknąłem się z twórczością Ewy Demarczyk i Zygmunta Koniecznego. To co zrobili było inne od wszystkiego co wcześniej słyszałem. Ten zachwyt trwa do dzisiaj.
Co ją wyróżniało?
Ewę często nazywa się „polską Édith Piaf”, co jest nieprawdą. Nie umniejszając fenomenalnej paryżance, to jej piosenki miały proste teksty, kierowane bezpośrednio do prostych ludzi. Oczywiście robione były na tak wysokim poziomie intuicji artystycznej, że przebiły się na świat. Ewa z Zygmuntem zaproponowali jednak co innego - niezwykle wyrafinowaną sztukę - i dzięki przekonaniu, ekspresji i intuicji Ewy, weszło tak mocno, że gdziekolwiek się pojawiała, bilety były wyprzedawane na pniu. To trwało 20 lat. Taki fenomen rzadko się zdarza, biorąc pod uwagę, że to był najwyższy poziom artystyczny. Te wszystkie utwory nie są naprawdę łatwe w percepcji, a mimo to osiągnęły niebotyczny sukces.
Jaka była Ewa Demarczyk poza sceną?