Rz: Zaczynał pan grać w filmach wybitnych polskich reżyserów -w"Bez znieczulenia" Wajdy, "Gorączce" Holland, u Barańskiego i Żebrowskiego. Czy sukces "Vabanku" nie przekreślił pana szansy na karierę aktora dramatycznego?
U Wajdy to było statystowanie. Z kilkoma studentami graliśmy delegację partyjną z kwiatami. Panu Andrzejowi bardzo się nie podobaliśmy. Powtarzał: "Jak oni grają, jak oni grają?". Agnieszka Holland była ze mnie zadowolona i miałem już do zagrania parę scen w roli bojowca. W telewizyjnym spektaklu "Śmierć komiwojażera" wystąpiłem z Tadeuszem Łomnickim. I przyszedł "Vabank". Do tego czasu nie wyobrażałem sobie, że będę kojarzony z komedią. Niestety kojarzony na krótko. Bo po "Vabanku" przestałem grać. Nie dostawałem żadnych propozycji. To było makabrycznie irytujące i całkiem niezrozumiałe. Myślałem, że posypią się nowe ciekawe role, bo przecież widzowie szaleli, krytyków też zadowoliłem. Ale czasami tak w życiu aktora już bywa.
To profesorowie nie przestrzegli pana, że charakterystyczne role kończą się bezrobociem?
Dotknął pan, panie redaktorze, niezwykle ważnego zagadnienia. Niestety również dla mnie. Moja pani profesor Maria Kaniewska - od "Panienki z okienka" - tuż przed zakończeniem studiów poprosiła mnie na rozmowę i powiedziała tak: "Krzysiu, serce ty moje, pomyśl nad jedną rzeczą, do której już nigdy nie będziemy wracać. Spojrzyj do lustra i zobacz? masz taką postawę, głos i twarz, że moim zdaniem, będziesz grał całe życie esesmanów, bo mundur na tobie świetnie leży, wojskowych, bandytów, silnych ludzi, słowem twardych mężczyzn. Pomyśl, co zrobić, żeby tak nie było". Wziąłem sobie tę radę do serca. I w "Vabanku" się do niej zastosowałem. Nuta był naiwny, chłopięcy, zagubiony. Wszystkiego po trochu. Ale za to ciepły, miły i grzeczny. Zorientowałem się, że mogę zagrać i w ten sposób, co się spodobało widzom.
Bogusław Linda obsadził pana w 1985 r. w głównej roli Mussoliniego w swoim spektaklu "Przedstawienie pożegnalne" według dramatu Petera Mullera w Teatrze Studio. To była rewelacja, prawda?