Janusz pomagał mi przy scenariuszu, spędziliśmy razem wiele popołudni u mnie na Puławskiej, jedząc ciastka ze Specjałów Regionalnych, odbijając piłeczkę, bawiąc się i sparingując się wzajemnie wokół scen, które napisałem. Gadaliśmy też o polityce, o kobietach, o życiu. I o książce, której nie mógł skończyć, która go chyba wykończyła. Był bardzo zmęczony, ale pełen dowcipu i anegdot. Miał coś z mojego ojca. Uosabiał to, co w Polsce cenię i lubię: polot, poczucie absurdu, duch przekory, sprzeciw wobec głupoty. Chciałbym bardzo, żeby ten duch nad Wisłą pozostał. Zresztą takie osoby spotykam na każdym kroku i nie tylko wśród inteligencji. To ludzie, którzy nie mają kompleksów, na nikogo nie plują, nikogo nie chcą karać, wieszać – po prostu robią swoje. Tej Polski tak łatwo wyplenić się nie da.
Wokół wywiadu, którego udzielił pan AFP, rozpętała się awantura.
To był wywiad dla telewizji, ale w druku Francuzi zmienili trochę moje słowa. Mówiłem o czarnej liście w TVP i instytutach kultury za granicą, a oni zrobili z tego – „polskie instytucje". Co do tych nieformalnych list niepożądanych twórców lub dzieł, to mam esemesy sprzed dwóch lat od zażenowanych pracowników TVP i instytutów kultury, w których dokładnie wymieniają, jakich filmów nie mogą pokazywać, jakich twórców zapraszać. Z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej sprawa ma się nieco inaczej. Po pierwsze, nie jest to organizacja rządowa. Przynajmniej na razie. Większa część jej budżetu nie pochodzi od Skarbu Państwa. Po drugie, „Zimną wojnę" dofinansowało stare kierownictwo PISF, czyli zwolniona niedawno przez ministra Magdalena Sroka. Nowe kierownictwo dodało nam milion na dokończenie prac przed festiwalem w Cannes, za co bardzo jestem nowemu szefowi Instytutu wdzięczny. Jednak nadal twierdzę, że polityka rządu w sferze kultury jest niedobra i dla kultury niebezpieczna. Przekabacenie Muzeum II Wojny Światowej było karygodne. Zabranie dotacji dla wielu pism, teatrów czy festiwali, które są dla władzy niewygodne, to forma cenzury ekonomicznej. Dobrze, że minister uwzględnił część reklamacji. Ale to, że Jarosław Sellin osobiście zawetował moją kandydaturę na przewodniczącego jury na festiwalu w Gdyni, którą zaproponował przewodniczący Rady Programowej Wojciech Marczewski, nie byłoby do pomyślenia w normalnym europejskim kraju.
Widzę jednak, że po sukcesie w Cannes władza stała się dla mnie bardziej przychylna i szuka porozumienia. Tylko że tu nie chodzi o mnie. Mam już pewną pozycję na świecie. Boję się raczej o przyszłość polskiej kinematografii, która akurat przeżywa wzlot. Podejrzewam, że w nowej ustawie o kinematografii rząd będzie chciał ograniczyć autonomię PISF, podporządkowując instytut z jednej strony czystej komercji, a z drugiej dyktatowi Ministerstwa Kultury. To coś w duchu Erdogana i Putina. Mam nadzieję, że się mylę. Ale musimy trzymać rękę na pulsie i robić wszystko, żeby do tego nie doszło.
Czy w tej sytuacji naprawdę nie ma pan ochoty wyjechać do Stanów? Po Oscarze i Cannes ma pan pewnie dużo propozycji.
Propozycje i scenariusze dostaję stamtąd od dawna, od momentu kiedy „Ostatnie wyjście" zaistniało na międzynarodowych festiwalach. Ale USA to dla mnie abstrakcja. Kocham niezależne, amerykańskie kino lat 70. i filmy kilku dzisiejszych autorów, jednak z samym krajem mało mnie łączy. Poza tym nie mam już ani czasu, ani ochoty, żeby zaszyć się na rok czy dwa w Hollywoodzie. Mam tu fajne życie, żonę, dzieci, psa. No i jeszcze kilka tematów, które mnie kręcą.
Sukces pana nie sparaliżował?
Nie, dlaczego? Działam tak samo jak zawsze, powoli. Dobrze jest, gdy sukces przychodzi w życiu stopniowo. Gdybym dostał Oscara za swój pierwszy film, jak Orson Welles, nie wiem, jak by się to skończyło. A tak robię filmy w swoim rytmie o tym, co mi akurat chodzi po głowie. I tak sobie podróżuję przez życie. Od czasu do czasu dostaję nagrody i pieniądze na następny projekt. Od dokumentów przez „Ostatnie wyjście" do „Zimnej wojny" – każdy mój film jest markerem jakiegoś etapu mojego życia.
A nie jest panu teraz za dobrze, żeby robić filmy?
Może. Ale nie czuję presji, że bez bycia na planie życie nie ma sensu. Cały czas coś wymyślam, w czymś dłubię. I czekam, aż jedna z tych moich historii zaiskrzy i zacznie mnie nieść. Nic na siłę.
Czuje się pan dziś spokojniejszy, spełniony, szczęśliwy?
Mówi pani tak, jakbym miał za sobą jakieś tragiczne życie. Miałem słabsze momenty, to prawda, ale zawsze wiedziałem, że jakoś będzie. W życiu i w filmach. Wyrobiłem sobie grubą skórę... Pamięta pani walkę Muhammada Ali z Foremanem w Zairze? Foreman, ogromny, mocny, pięści z żelaza – taki terminator. A Ali szczyt swoich możliwości miał wtedy dawno za sobą. W każdej rundzie miał słabe momenty. Opierał się na linach, wywijając się i unikając ciosów. Grunt, żeby nie dać znokautować, nie upaść. Aż w ósmej rundzie wyczuł swój moment i wysłał Foremanowi piękną kombinację, kulminującą lewym sierpowym – dzieło sztuki – i ten straszny olbrzym wylądował na deskach. Ja też umiem czekać na linach.
Nie odpowiedział pan na moje pytanie, czy dzisiaj czuje się szczęśliwy?
Ktoś powiedział, że szczęśliwy jest człowiek, który umiera 500 metrów od miejsca, w którym się urodził. Ten warunek chyba uda się spełnić... Ale przede wszystkim jestem szczęśliwy, bo mam dzieci, które wyszły na ludzi, zrobiłem kilka filmów, które zostaną, i po raz pierwszy od dawna czuję, że jestem na właściwym miejscu, z właściwą osobą.