Dziedzina: Kościół ubogich i prześladowanych

Papież Franciszek przygotowuje Kościół na czasy, których nadejście przewidział, pół wieku temu młody ksiądz Joseph Ratzinger.

Publikacja: 05.08.2018 00:01

Papież i kardynałowie na konsystorzu w Watykanie, lipiec 2018 r. Ubiegło- i tegoroczne nominacje kar

Papież i kardynałowie na konsystorzu w Watykanie, lipiec 2018 r. Ubiegło- i tegoroczne nominacje kardynalskie Franciszka są wsparciem wspólnot małych, z peryferii Kościoła, ubogich, dotkniętych prześladowaniem.

Foto: AFP

Styczeń 2017, w Watykanie trwa cykliczna wizyta biskupów z Laosu i Kambodży. „To tam są jacyś chrześcijanie?", zdziwienie połączone z ironią nasuwa się spontanicznie w wielu komentarzach. Reakcja trochę usprawiedliwiona – katolicy w Laosie stanowią mniej niż 1 proc. społeczeństwa. Ale ta mała trzódka to ponad 40 tys. konkretnych osób: ponad 40 tys. oryginalnych historii życia i dróg wiary w warunkach nieraz okrutnych prześladowań.

Uwagę papieża zwraca zwłaszcza mało znany w świecie bp Louis-Marie Ling Mangkhanekhoun. „Siła Kościoła pochodzi z małych Kościołów, które są prześladowane, dyskryminowane i torturowane. To one są energią Kościoła, jego bolesnym sercem i kręgosłupem", mówi wyraźnie poruszonemu jego świadectwem Franciszkowi.

Pół roku później biskup przyjmuje kardynalski biret. Jako pierwszy Laotańczyk w historii. „Nasze ubóstwo, cierpienie i prześladowania są trzema kolumnami, które umacniają Kościół", tłumaczy w jednym z wywiadów.

Pretensje do proroka

Można odnieść wrażenie, że zarówno w ubiegłym, jak i w bieżącym roku, nominacje kardynalskie Franciszka są przyznawane właśnie w tym kluczu: jako wsparcie wspólnot małych, dotąd będących niejako na peryferiach, ubogich, dotkniętych cierpieniem i prześladowaniem. Chwileczkę... czy aby na pewno tylko jako „wsparcie"? A nie również jako znak? Przecież kardynałowie z „peryferii" będą decydować o przyszłości Kościoła powszechnego – z tego grona też wybrany zostanie kolejny papież. A zatem ich obecność w Kolegium Kardynalskim oznacza coś więcej niż tylko „wsparcie", ba, coś więcej, niż wezwanie całej chrześcijańskiej wspólnoty do ubóstwa.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy świadkami jednych z najbardziej profetycznych decyzji Franciszka, które wskazują na to, jak może wyglądać Kościół w najbliższych dziesięcioleciach. I choć proroctwo, które za chwilę przytoczę, zostało wypowiedziane w zupełnie innym kontekście, to nie sposób całkowicie zignorować jego „kompatybilności" z kierunkiem, jaki zdaje się wskazywać Franciszek.

„Z dzisiejszego kryzysu wyłoni się Kościół, który straci wiele. Stanie się nieliczny i będzie musiał rozpocząć na nowo, mniej więcej od początków. Nie będzie już więcej w stanie mieszkać w budynkach, które zbudował w czasach dostatku. Wraz ze zmniejszeniem się liczby swoich wiernych, utraci także większą część przywilejów społecznych. Rozpocznie na nowo od małych grup, od ruchów i od mniejszości, która na nowo postawi wiarę w centrum doświadczenia. Będzie Kościołem bardziej duchowym, który nie przypisze sobie mandatu politycznego, flirtując raz z lewicą, a raz z prawicą. Będzie ubogi i stanie się Kościołem ubogich. Wtedy ludzie zobaczą tę małą trzódkę wierzących jako coś kompletnie nowego: odkryją ją jako nadzieję dla nich, odpowiedź, której zawsze w tajemnicy szukali". To oczywiście wspomniany na początku ks. Joseph Ratzinger, który w 1969 r. tak właśnie odpowiedział na pytanie o „Kościół przyszłości". To wypowiedź wielokrotnie i na różne sposoby cytowana, omawiana i interpretowana. Ratzinger dostał zresztą za nią po głowie, gdy był początkującym teologiem – choć Kościół miał już doświadczenie posoborowego przeciągu, to jednak uznano za swego rodzaju zuchwałość kwestionowanie jego „stanu posiadania" i mówienie o jakimś zaczynaniu od początku, bez dotychczasowych przywilejów i możliwości.

Również w późniejszych latach nawet najbardziej gorliwi sympatycy Benedykta XVI przyznawali, że o to jedno mają do niego pretensję: że nigdy nie odciął się od swojego proroctwa sprzed dekad. Uznano to za coś w rodzaju kapitulacji, zgody na plan minimum i uznanie, że nie tylko w wymiarze społeczno-politycznym, ale też kulturowym i duchowym Kościół musi najpierw wszystko stracić, by odbić się od dna. Wątpliwości te, przyznajmy, nie wynikały tylko z chęci ratowania jakiegoś status quo, ale również ze zwykłej troski o zbawienie ludzi, którzy przecież w takim procesie oczyszczenia zwyczajnie odpadną i nie doczekają czasów Kościoła bardziej uduchowionego, do którego będą chcieli wrócić.

Można jednak postawić pytanie odwrotne: co by się stało, gdyby Kościołowi „oszczędzono" tej drogi oczyszczenia, gdyby nie miał w perspektywie – choćby bardzo dalekiej – właśnie swojego narodzenia niemal na nowo, zgodnie z proroctwem Ratzingera?

Profilaktyka czy leczenie

W 2013 r. w kilkunastu jezuickich pismach na całym świecie ukazał się wywiad z Franciszkiem pt. „Serce wielkie i otwarte na Boga". To w nim padły słynne słowa: „Widzę w sposób jasny, że rzeczą, której Kościół dzisiaj potrzebuje najbardziej, jest zdolność do leczenia ran i rozgrzewania serc wiernych. Kościół potrzebuje bliskości. Wyobrażam sobie Kościół jako szpital polowy po bitwie. Nie ma sensu pytać ciężko rannego, czy ma wysoki poziom cukru i cholesterolu! Trzeba leczyć jego rany. Potem możemy mówić o całej reszcie. Leczyć rany, leczyć rany... i trzeba zacząć od podstaw. Kościół czasem otaczał się małymi rzeczami, ciasnymi nakazami. Natomiast najważniejszą rzeczą jest Dobra Nowina: Jezus Chrystus cię zbawił!".

Krytycy papieża odpowiadali: lepiej zapobiegać chorobom i zranieniom, niż inwestować w szpital polowy. Była w tym zawarta sugestia, że Franciszek skupia się tylko na tych, którzy już uwikłali się w grzech, ale nie akcentuje tego, co może człowieka przed grzechem ochronić. Tyle że to zarzut pod niewłaściwym adresem. Można bowiem postawić pytanie, jak to się stało, że Kościół i wszyscy chrześcijanie dopuścili do sytuacji, że świat przypomina, w sensie kondycji moralnej, jeden wielki szpital polowy. Skoro dotąd wszystko było dobrze poukładane – postępuj zgodnie z instrukcją, to się nie poparzysz – a dopiero Franciszek zaczyna „wywracać porządek" i mówi, jak leczyć rany poparzonych, to pytanie o instrukcje: dlaczego jednak nie zawsze działały?

Papież w tym samym wywiadzie dał jasno do zrozumienia, że profilaktyka nie jest konkurencją dla leczenia – że jest konieczne i jedno, i drugie: „Pasterze Kościoła muszą być przede wszystkim szafarzami miłosierdzia. Na przykład spowiednik może popaść w niebezpieczeństwo nadmiernego rygoryzmu lub zbytniej pobłażliwości. Żadna z tych postaw nie jest miłosierna, ponieważ w takim przypadku spowiednik nie bierze odpowiedzialności za osobę. Rygorysta umywa ręce, ponieważ odsyła do przykazania. Pobłażliwy umywa ręce, mówiąc, że »to nie jest grzech« lub coś podobnego. Ludziom trzeba towarzyszyć, a rany powinny być leczone.

Głosiciele Ewangelii powinni być osobami zdolnymi do ogrzewania ludzkich serc, do wchodzenia w ich noc, by móc z nimi rozmawiać, ale także, by wejść w ich noc, ciemność, nie zatracając siebie samych. Lud Boży chce pasterzy, a nie funkcjonariuszy lub urzędników państwowych".

Można powiedzieć, że jest to credo duszpasterskie Franciszka. Zdolność ogrzewania ludzkich serc, wchodzenie w noc konkretnych ludzi, towarzyszenie, leczenie ran – to właśnie cechy Kościoła, który niejako zaczyna od początku, opiera się na małych wspólnotach, ubogich i najczęściej dotkniętych cierpieniem nie tylko z powodu prześladowań – jak w Laosie czy Iraku – ale także związanym z oczyszczeniem na skutek różnych skandali, dotąd ukrywanych właśnie ze względu na strach przed utratą pozycji, uznania, zaufania.

Kościół doświadczony grzechem swych członków, opatrujący własne rany, będzie zdolny opatrywać rany ludzi, którzy w takiej wspólnocie odnajdą odpowiedzi na swoje tęsknoty.

I nie jest to wyłącznie jakaś eklezjologiczna futurystyka: nie tylko w krajach takich jak Laos, ale także w krajach zachodnich, gdzie robi się już reportaże o „ostatnich chrześcijanach" (jak powiedział mi kiedyś jeden z dziennikarzy francuskiej telewizji), jeśli coś przyciąga ludzi do Kościoła, to właśnie małe wspólnoty i duchowni, którzy uczestniczą w życiu codziennym swoich wiernych.

Widziałem to i w Wietnamie, i w Syrii, we Francji i w Wielkiej Brytanii; to samo słyszę w opowieściach znajomego pracującego w Kanadzie, który ostatnio wyznał mi, że po raz pierwszy w życiu ma poczucie, iż uczestniczy w niemal każdym aspekcie rzeczywistości swoich duchowych dzieci (choć bardziej pasowałoby tu określenie: towarzyszy na wspólnej drodze). Że jest świadkiem ich wzrostu, ale też dramatów. I razem z nimi przechodzi tę drogę. To przecież także doświadczenie coraz większej liczby duchownych w Polsce, którzy mają szczęście nie tylko prowadzić małe wspólnoty, ale realnie uczestniczyć w życiu ich i tworzących je rodzin.

Gotowi na śmierć?

Skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Jeśli więc powiedzieliśmy na początku, że nominacje kardynalskie mogą być prorockim sygnałem wskazującym na to, jak będzie wyglądał Kościół za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, to trzeba być konsekwentnym do końca. Czyli nie tylko Kościół małych, ubogich wspólnot, ale też Kościół prześladowany (pokazują to zwłaszcza nominacje kardynalskie dla biskupów z Iraku, Pakistanu i Laosu). Owszem, to ma miejsce już teraz w wielu krajach na świecie, ale kto powiedział, że nie stanie się zjawiskiem powszechnym, również w Europie?

Dla części Starego Kontynentu nie byłaby to żadna nowość – doświadczenie komunistycznych represji w Europie Środkowo-Wschodniej było udziałem ludzi Kościoła. Dla części zachodniej Europy jest to jednak ciągle scenariusz science fiction, także dla tych, którzy obserwują rosnącą siłę radykalnego islamu i przyrost naturalny w społecznościach muzułmańskich. Społeczeństwa zachodnie mają wprawdzie doświadczenie zamachów terrorystycznych, ale te ciągle uznawane są w mediach za odosobnione incydenty. Rzadko przebijają się informacje o późniejszych akcjach wymierzonych w radykalnych imamów i o zamykanych meczetach, gdzie przez lata bezkarnie szerzono radykalną ideologię.

Tyle tylko, że na razie trudno mówić o prześladowaniu chrześcijan przez muzułmanów. To raczej ataki wymierzone w kulturę i cywilizację, która świadomie i dobrowolnie wyrugowała chrześcijaństwo ze swojej przestrzeni. Jeśli chrześcijanie na Zachodzie już dziś spotykają się z falą dyskryminacji, to częściej ze strony wyznawców ideologii laickiej poprawności politycznej. Wiedeński oddział Obserwatorium Nietolerancji i Dyskryminacji Chrześcijan (OIDAC) 1 maja tego roku ogłosił swój doroczny raport, z którego wynika, że w Europie widać dziś coraz większą wrogość wobec chrześcijan w ich życiu codziennym. Raport 2018 informuje o ponad 500 przypadkach nietolerancji wobec wyznawców Chrystusa w całej Europie.

O takim „miękkim" (na razie) prześladowaniu mówił też wielokrotnie Franciszek. W kwietniu 2016 r. papież powiedział, że istnieją dwa rodzaje prześladowania chrześcijan: albo fizyczny atak na osobę przyznającą się do Chrystusa, albo „uprzejme prześladowanie", które przybiera pozory kultury, maskuje się jako coś nowoczesnego, jako postęp. Ten, kto „nie postępuje zgodnie z kanonem nowoczesnych przepisów" będzie „uprzejmie prześladowany", mówi Franciszek. Dziś trudno powiedzieć, z której strony chrześcijanie w Europie mogą spodziewać się w przyszłości większego zagrożenia: ze strony radykalnego islamu czy właśnie radykalnego laicyzmu.

Wspólnota (dla) samotnych

Nie potrzeba nam Kościoła, który celebruje kult działania w modlitwach politycznych. To jest zupełnie zbędne. Dlatego też on sam siebie zniszczy. To, co pozostanie, to Kościół Jezusa Chrystusa, Kościół, który wierzy w Boga, który stał się człowiekiem i obiecuje nam życie po śmierci". To fragment tej samej wspominanej wyżej wypowiedzi młodego ks. Ratzingera z 1969 r. I dalej: „To będzie trudne dla Kościoła, bo ów proces krystalizacji i oczyszczenia będzie kosztować go wiele cennej energii. To sprawi, że będzie ubogi i stanie się Kościołem cichych. Proces ten będzie tym bardziej uciążliwy, że trzeba będzie odrzucić zarówno sekciarską zaściankowość, jak i napuszoną samowolę".

Czy to znowu akt kapitulacji? Czy chrześcijanie mają „ulec" temu proroctwu i oddać walkowerem przestrzeń polityki i życia społecznego? Słowa Ratzingera trzeba czytać bardziej jako proroctwo właśnie, jako coś nieuniknionego (biorąc pod uwagę to, co obserwował) niż jako postulat i pewien ideał. Również Franciszek, przygotowując niejako Kościół na czas utraty wszelkich przywilejów i pozycji, nie proponuje dezercji i ulegania wpływom świata.

Przeciwnie, w październiku 2017 r. w Watykanie tak mówił do uczestników kongresu „Przemyśleć na nowo Europę. Chrześcijański wkład w przyszłość projektu europejskiego", zorganizowanego Komisję Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (COMECE): „Jaka jest nasza odpowiedzialność w czasie, gdy oblicze Europy jest coraz bardziej naznaczone pluralizmem kultur i religii, podczas gdy wielu postrzega chrześcijaństwo jako element przeszłości dalekiej i obcej?

Pierwszy, a być może największy wkład, jaki chrześcijanie mogą wnieść w dzisiejszą Europę, to przypomnieć jej, że nie jest ona zbiorem liczb i instytucji, ale składa się z osób. Niestety, często zauważamy, jak wiele debat łatwo sprowadza się do dyskusji o cyfrach. Nie ma obywateli, są głosy. Nie ma imigrantów, są kwoty. Nie ma robotników, są wskaźniki ekonomiczne. Nie ma ubogich, ale istnieją progi ubóstwa. W ten sposób konkrety osoby ludzkiej zostają sprowadzone do abstrakcyjnej zasady, wygodniejszej i bardziej uspokajającej".

Franciszek wskazał, że uznanie drugiego człowieka za osobę „oznacza docenienie tego, co mnie z nim łączy", gdyż „bycie osobami łączy nas z innymi, czyni nas wspólnotą". Dlatego drugim wkładem, jaki chrześcijanie mogą wnieść w przyszłość Europy jest „odkrycie poczucia przynależności do wspólnoty (...). Nieporozumieniem jest takie pojęcie wolności, gdy interpretuje się ją tak, jakby była ona niemal obowiązkiem bycia samotnymi, uwolnionymi od jakiegokolwiek powiązania, w następstwie czego zostało zbudowane społeczeństwo wykorzenione, pozbawione poczucia przynależności i dziedziczenia".

W tym miejscu przypominają się inne słowa ks. Ratzingera z omawianego proroctwa: „W totalnie zaplanowanym świecie ludzie będą strasznie samotni. Jeśli całkowicie stracą z oczu Boga, odczują całą grozę swojej nędzy. Następnie odkryją małą trzódkę wyznawców jako coś całkowicie nowego". Niezwykła jest ta zbieżność diagnozy Ratzingera i Bergoglia w stosunku do cywilizacji. Ale też zbieżność przewidywań, że chrześcijanie mogą zapewnić ludziom najważniejsze dla nich poczucie wspólnoty, jeśli sami pozbędą się wszystkiego, co tę wspólnotę i wiarygodność świadectwa burzy.

W biografii Franciszka Austen Ivereigh pisze: „Prawda – powiedział Bergoglio na rekolekcjach Caritasu w 2012 roku – jest jak klejnot. Połóż go na dłoni, a przyciągnie do ciebie innych. Rzuć nim w kogoś, a spowoduje szkodę". Franciszek wyraźnie stawia na taką formę świadectwa – wskazują na to m.in. kolejne nominacje kardynalskie dla duchownych reprezentujących głównie Kościoły już doświadczające wypełnienia się „proroctwa Ratzingera": utraty przywilejów, pozycji, często również życia, a jednocześnie zyskania wiarygodności.

To nie jest program kapitulacji chrześcijaństwa. Przeciwnie, to chyba jedyny program obliczony na rozwój i wzrost Kościoła. Nawet jeśli „wymierne" owoce dane będzie oglądać dopiero przyszłym pokoleniom.

Autor jest publicystą „Gościa Niedzielnego" i szefem Wydawnictwa Niecałe

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Styczeń 2017, w Watykanie trwa cykliczna wizyta biskupów z Laosu i Kambodży. „To tam są jacyś chrześcijanie?", zdziwienie połączone z ironią nasuwa się spontanicznie w wielu komentarzach. Reakcja trochę usprawiedliwiona – katolicy w Laosie stanowią mniej niż 1 proc. społeczeństwa. Ale ta mała trzódka to ponad 40 tys. konkretnych osób: ponad 40 tys. oryginalnych historii życia i dróg wiary w warunkach nieraz okrutnych prześladowań.

Uwagę papieża zwraca zwłaszcza mało znany w świecie bp Louis-Marie Ling Mangkhanekhoun. „Siła Kościoła pochodzi z małych Kościołów, które są prześladowane, dyskryminowane i torturowane. To one są energią Kościoła, jego bolesnym sercem i kręgosłupem", mówi wyraźnie poruszonemu jego świadectwem Franciszkowi.

Pozostało 95% artykułu
Kościół
Kapelan Solidarności wyrzucony z kapłaństwa. Był oskarżony o pedofilię
Kościół
Polski biskup rezygnuje z urzędu. Prosi o modlitwę w intencji wyboru następcy
Kościół
Podcast. Grzech w parafii na Podkarpaciu
"Rzecz w tym"
Ofiara, sprawca, hierarchowie. Czy biskupi przemyscy dopuścili się zaniedbań w sprawie pedofilii?
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Kościół
Tomasz Krzyżak: Abp Adrian Galbas do Warszawy to dobry ruch, ale widać przy okazji słabość polskiego Kościoła