„Z dzisiejszego kryzysu wyłoni się Kościół, który straci wiele. Stanie się nieliczny i będzie musiał rozpocząć na nowo, mniej więcej od początków. Nie będzie już więcej w stanie mieszkać w budynkach, które zbudował w czasach dostatku. Wraz ze zmniejszeniem się liczby swoich wiernych, utraci także większą część przywilejów społecznych. Rozpocznie na nowo od małych grup, od ruchów i od mniejszości, która na nowo postawi wiarę w centrum doświadczenia. Będzie Kościołem bardziej duchowym, który nie przypisze sobie mandatu politycznego, flirtując raz z lewicą, a raz z prawicą. Będzie ubogi i stanie się Kościołem ubogich. Wtedy ludzie zobaczą tę małą trzódkę wierzących jako coś kompletnie nowego: odkryją ją jako nadzieję dla nich, odpowiedź, której zawsze w tajemnicy szukali". To oczywiście wspomniany na początku ks. Joseph Ratzinger, który w 1969 r. tak właśnie odpowiedział na pytanie o „Kościół przyszłości". To wypowiedź wielokrotnie i na różne sposoby cytowana, omawiana i interpretowana. Ratzinger dostał zresztą za nią po głowie, gdy był początkującym teologiem – choć Kościół miał już doświadczenie posoborowego przeciągu, to jednak uznano za swego rodzaju zuchwałość kwestionowanie jego „stanu posiadania" i mówienie o jakimś zaczynaniu od początku, bez dotychczasowych przywilejów i możliwości.
Również w późniejszych latach nawet najbardziej gorliwi sympatycy Benedykta XVI przyznawali, że o to jedno mają do niego pretensję: że nigdy nie odciął się od swojego proroctwa sprzed dekad. Uznano to za coś w rodzaju kapitulacji, zgody na plan minimum i uznanie, że nie tylko w wymiarze społeczno-politycznym, ale też kulturowym i duchowym Kościół musi najpierw wszystko stracić, by odbić się od dna. Wątpliwości te, przyznajmy, nie wynikały tylko z chęci ratowania jakiegoś status quo, ale również ze zwykłej troski o zbawienie ludzi, którzy przecież w takim procesie oczyszczenia zwyczajnie odpadną i nie doczekają czasów Kościoła bardziej uduchowionego, do którego będą chcieli wrócić.
Można jednak postawić pytanie odwrotne: co by się stało, gdyby Kościołowi „oszczędzono" tej drogi oczyszczenia, gdyby nie miał w perspektywie – choćby bardzo dalekiej – właśnie swojego narodzenia niemal na nowo, zgodnie z proroctwem Ratzingera?
Profilaktyka czy leczenie
W 2013 r. w kilkunastu jezuickich pismach na całym świecie ukazał się wywiad z Franciszkiem pt. „Serce wielkie i otwarte na Boga". To w nim padły słynne słowa: „Widzę w sposób jasny, że rzeczą, której Kościół dzisiaj potrzebuje najbardziej, jest zdolność do leczenia ran i rozgrzewania serc wiernych. Kościół potrzebuje bliskości. Wyobrażam sobie Kościół jako szpital polowy po bitwie. Nie ma sensu pytać ciężko rannego, czy ma wysoki poziom cukru i cholesterolu! Trzeba leczyć jego rany. Potem możemy mówić o całej reszcie. Leczyć rany, leczyć rany... i trzeba zacząć od podstaw. Kościół czasem otaczał się małymi rzeczami, ciasnymi nakazami. Natomiast najważniejszą rzeczą jest Dobra Nowina: Jezus Chrystus cię zbawił!".
Krytycy papieża odpowiadali: lepiej zapobiegać chorobom i zranieniom, niż inwestować w szpital polowy. Była w tym zawarta sugestia, że Franciszek skupia się tylko na tych, którzy już uwikłali się w grzech, ale nie akcentuje tego, co może człowieka przed grzechem ochronić. Tyle że to zarzut pod niewłaściwym adresem. Można bowiem postawić pytanie, jak to się stało, że Kościół i wszyscy chrześcijanie dopuścili do sytuacji, że świat przypomina, w sensie kondycji moralnej, jeden wielki szpital polowy. Skoro dotąd wszystko było dobrze poukładane – postępuj zgodnie z instrukcją, to się nie poparzysz – a dopiero Franciszek zaczyna „wywracać porządek" i mówi, jak leczyć rany poparzonych, to pytanie o instrukcje: dlaczego jednak nie zawsze działały?
Papież w tym samym wywiadzie dał jasno do zrozumienia, że profilaktyka nie jest konkurencją dla leczenia – że jest konieczne i jedno, i drugie: „Pasterze Kościoła muszą być przede wszystkim szafarzami miłosierdzia. Na przykład spowiednik może popaść w niebezpieczeństwo nadmiernego rygoryzmu lub zbytniej pobłażliwości. Żadna z tych postaw nie jest miłosierna, ponieważ w takim przypadku spowiednik nie bierze odpowiedzialności za osobę. Rygorysta umywa ręce, ponieważ odsyła do przykazania. Pobłażliwy umywa ręce, mówiąc, że »to nie jest grzech« lub coś podobnego. Ludziom trzeba towarzyszyć, a rany powinny być leczone.