Władimir Putin dokładnie przeanalizował reakcję Zachodu na demokratyczne zrywy najpierw w Wenezueli, a potem na Białorusi.
I wyciągnął prosty wniosek: bezwzględnie pacyfikując protesty wywołane uwięzieniem Aleksieja Nawalnego, niczym nie ryzykuje.
W styczniu 2019 r. Donald Trump uznał lidera wenezuelskiej opozycji Juana Guaido za prezydenta, ale za tym poszło niewiele. Nicolas Maduro mógł nadal umacniać swoją dyktaturę, zaostrzać represje, czerpać zyski z eksportu ropy. I dziś ma tak silną pozycję, że choć Joe Biden nadal uważa Guaido za prawowitego przywódcę kraju, w Caracas nikt się tym nie przejmuje.
Wiele miesięcy odważnych protestów na Białorusi także nie skłoniło Unii do nałożenia poważnych sankcji na reżim Aleksandra Łukaszenki. Pozostała przy symbolicznych karach, takich jak zakaz wjazdu do Wspólnoty dla kilku bezpośrednio odpowiedzialnych za represje oficjeli, którzy na Zachód i tak się nie wybierali.
W przypadku reakcji na Nawalnego odpowiedź Brukseli jest jeszcze bardziej jasna. Kreml ma przecież gwarancję Berlina, że budowa Nord Stream 2 będzie kontynuowana, a strumień funduszy za eksport gazu nie tylko nie wyschnie, ale też zostanie zwielokrotniony i zapewni finansowanie budowy autorytarnego rosyjskiego państwa.