Problemem nie jest to, że Elon Musk ewidentnie wolałby widzieć w roli prezydenta USA Donalda Trumpa niż Kamalę Harris czy wcześniej Joe Bidena. Jako obywatel USA ma do tego prawo, sondaże wskazują, że tak samo myśli około połowy Amerykanów. Problemem nie jest też to, że Musk ma ochotę porozmawiać z Trumpem. Problem polega na tym, że Musk porozmawia z Trumpem nie tylko jak miliarder z miliarderem czy jak darczyńca ze swoim politycznym faworytem, ale przede wszystkim jako właściciel serwisu X, czyli potężnej platformy kształtującej opinię wielu wyborców. I wystąpi w roli dziennikarza, choć dziennikarzem nie jest, w związku z czym reguły gry w relacji dziennikarz–polityk go nie obowiązują.
Czytaj więcej
Donald Trump zapowiedział w swoim serwisie społecznościowym Truth Social, że udzieli "ważnego wywiadu" właścicielowi serwisu X, dyrektorowi generalnemu firm Tesla i SpaceX, Elonowi Muskowi.
Każdy może mówić wszystko, a dziennikarzom wara od tego, czyli neowolność słowa
Oczywiście zwolennicy neowolności słowa, polegającej na tym, że każdy może powiedzieć wszystko i wara gryzipiórkom od tego, będą przekonywać, że Elon Musk ma takie samo prawo robić wywiad z Donaldem Trumpem jak dziennikarze CNN, ABC News czy Fox News. A jeśli ktoś chce, to może sobie kupić własny portal społecznościowy i robić tam, co chce. To argumenty o tyle bałamutne, o ile wiele z tych osób wcześniej oburzało się – słusznie – na liberalno-lewicową stronniczość algorytmów mediów społecznościowych. Teraz jednak – w myśl nieśmiertelnej moralności Kalego dotyczącej redystrybucji krów w społeczeństwie – te same osoby będą bronić prawa Muska, który chwycił za kierownicę Twittera/X i skręcił w drugą stronę. W świecie 2.0 debata publiczna niestety tak właśnie działa.
Za chwilę naprawdę ziszczą się teorie spiskowe, zgodnie z którymi wiemy tylko tyle, ile chcą możni tego świata
Tymczasem niepokoić powinni się zwolennicy obu stron politycznej sceny, bo mniej tu chodzi o jednostkowy przypadek Muska i Trumpa, a bardziej o precedens. Jeśli zgodzimy się, aby politycy w debacie publicznej mogli całkowicie obchodzić dziennikarzy i media, komunikując się z wyborcami poprzez rozmowy z przedsiębiorcami w rodzaju Muska, którzy udają strażników wolności słowa, choć nie mamy pojęcia, jakie tak naprawdę interesy załatwiają (Musk znany jest zarówno z innowacyjności, jak i z tego, że potrafi wyciągać duże sumy z amerykańskiego budżetu), to sami ukręcimy bicz na demokrację i za chwilę naprawdę ziszczą się teorie spiskowe, zgodnie z którymi wiemy tylko tyle, ile chcą możni tego świata.