Wreszcie opozycja „zniosła jajko” i ogłosiła nazwiska paktu senackiego. To sukces, zwłaszcza na tle zagadkowo milczącego w tej sprawie PiS-u. Ale w obrazku radosnych dwunastu liderów opozycji coś razi. Nie ma tam nawet jednej kobiety – ani spośród dotychczasowych senatorek, ani tych, które jak np. Małgorzata Kidawa-Błońska czy Magdalena Biejat, zdecydowały się na start do Izby Wyższej w tegorocznych wyborach.
Czy opozycja reprezentuje kobiety
Widocznie skala trudności przeskoczenia partyjnych interesów była tak wielka, że nie udało się zwrócić uwagi na odpowiednią reprezentację połowy społeczeństwa. Na liście 100 nazwisk kandydatów, osiemnaście to kobiety. To niedużo, jak na opozycję, która chce reprezentować głos kobiet i walczyć o przestrzeganie ich praw. „Moim marzeniem jest, by na listach PO połowa pierwszych miejsc była dla kobiet, połowa dla mężczyzn” – deklarował nie tak dawno lider Platformy Donald Tusk. Dziś wiadomo, że w przypadku kandydatów KO do Senatu marzenie się nie spełniło. Na 51 kandydatów, tylko czternaście osób to kobiety. Za to w PSL-u jest jedna, a z Polski2050 nie ma żadnej. Lewica znalazła trzy kandydatki na piętnaście osób kandydujących. Słabo.
Czytaj więcej
- Uzyskaliśmy porozumienie w sprawie stu okręgów. Po długich przygotowaniach doszliśmy do porozumienia. Mamy zespół ludzi, który będzie reprezentował partie opozycyjne w walce o Senat - ogłosił senator Zygmunt Frankiewicz.
Dlaczego nie ma kobiet w polityce
Jednak zupełnie innym zagadnieniem są powody, przez które żadnej z kandydatek nie zaproszono na konferencję promującą pakt senacki. Liderów w garniturach i koszulkach polo namnożyło się sporo – aż dwunastu, po to by nie urazić żadnej partii i niczyich interesów, ale obecność kobiet w tym gronie uznano za nieistotną. Wychodzi na to, że mimo wielkich kobiecych demonstracji, przemów na temat ich praw itd, kobiety w polityce są wciąż, jak to szczere określił Leszek Miller – „paprotkami”.