Pan Janusz Filipiak (profesorem w tych okolicznościach nazwać go jeszcze trudniej niż Krystynę Pawłowicz) niezadowolony z decyzji sędziego w trakcie meczu z Wisłą, którego był gospodarzem, kilkakrotnie krzyczał pod adresem arbitra Daniela Stefańskiego, „Ty chu...u", co błyskawicznie podchwycili jego klubowi giermkowie.
Kilka lat temu Stefan Szczepłek po powrocie z meczu w Krakowie, podczas którego doszło do burd, opowiadał mi, że Janusz Filipiak, żegnając go i patrząc na trybuny, powiedział: „Panie redaktorze, pan to ma szczęście, wraca do Warszawy, a ja tu z nimi zostanę".
W sobotę pokazał, że gdy kibiców nie ma, sytuacja wcale nie jest lepsza, bo zostajemy z nim. Oglądając mecz w telewizji, widząc faul za faulem, kartkę za kartką, myślałem tylko o jednym: jak to dobrze, że nie ma widzów, bo gdyby byli, to mogliby odkopać maczety, a to ulubiona zabawka fanów futbolu w Krakowie. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że pan Filipiak dorzuci własnego pomysłu pretekst do awantury.
Szef Comarchu, jeden z najbogatszych Polaków, nie jest pierwszym z pozoru czcigodnym mężem, któremu futbolówka urwała głowę. Historia zna wiele takich przykładów. We Włoszech Lazio Rzym zdobyło mistrzostwo w roku 2000, a Sergio Cragnotti (koncern Cirio), by to osiągnąć, doprowadził się do bankructwa. Tak bardzo chciał być równy Berlusconiemu (Milan), rodzinie Agnellich (Juventus) czy Morattich (Inter).