Broń za paskiem Zbigniewa Ziobry stała się tematem numer jeden w wielu polskich mediach, a informacje o tym zdarzeniu pojawiły się nawet na rosyjskich portalach. O sprawie już drugi dzień wypowiadają się premier, eksperci, spece od broni i prawnicy, którzy analizują, czy Ziobro mógł mieć broń za paskiem podczas publicznego zgromadzenia.
Sam minister udziela wywiadu w „Super Expressie”, w którym chwali się treningami na strzelnicy, w ślady za tym pojawiają się zdjęcia Ziobry mierzącego do celu. Serwisy społecznościowe płoną, rozgrzane dyskusją internautów. W ten sposób minister sprawiedliwości jednym „przypadkowym” zdarzeniem skoncentrował na sobie uwagę opinii publicznej.
Czytaj więcej
Za pozostawienie pistoletu pod opieką osób trzecich albo zupełnie bez kontroli, grozi odpowiedzialność karna.
I można się zastanowić, czy to przypadek, niefortunna wpadka, która wizerunkowo stawia ministra na poziomie jakiegoś lokalnego watażki z republiki Naddniestrza, czy może raczej wykorzystuje on naiwność niektórych mediów, odświeżając swój „szeryfowski” wizerunek. Stawiałbym na to drugie. Ziobro nie musi nosić broni, mając ochronę SOP, a wsuwając ją za pasek, raczej liczył się z tym, że zostanie zauważona przez krążących wokół niego fotoreporterów.
Tak też się stało i z punktu widzenia swoich politycznych celów wcale się nie skompromitował, a raczej upiekł kilka pieczeni na jedynym ogniu: przez miesiące zamknięty w ministerialnych gabinetach, przypomniał o sobie opinii publicznej, odkurzył wizerunek szeryfa, który mozolenie przez lata próbował budować, a broń za paskiem stała się dosłownie rekwizytem w politycznym teatrze. Nie bez znaczenia jest też postulat Solidarnej Polski o liberalizacji dostępu do broni, co w kontekście wojny na Ukrainie trafia na podatny grunt. W ten sposób odświeżył jeden z punktów programowych, który będzie nierozerwalnie kojarzony z jego ugrupowaniem.