To absolutne kuriozum: 83 zmiany ministerialnej podległości działów administracji rządowej w ciągu siedmiu lat. Myślę, że zasługuje to na miejsce w Księdze Rekordów Guinnessa. Mogłoby też wywoływać pusty śmiech ekspertów od zarządzania i organizacji pracy, gdyby nie fakt, że byłby to śmiech przez łzy, bo dotyczyłby naszego wspólnego państwa. A więc organizacji odpowiedzialnej za przyszłość naszą i naszych dzieci.
Chcielibyśmy, by ta organizacja działała jak szwajcarski zegarek, realizowała nasze narodowe ambicje, wykorzystywała te i inne koniunktury, prowadziła polskie sprawy do przodu. Tyle że po prostu nie może, zajmuje się bowiem samą sobą. A sprawdzone przysłowie mówi, że herbata nie robi się słodsza od samego mieszania. Te zmiany to właśnie nic innego, jak tylko permanentne mieszanie, przesuwanie ludzi, ciągła reorganizacja, gdzie urzędnicy zajmują się głównie przestawianiem segregatorów, nauką nowych tytułów, nazwisk szefów i oprogramowania, a nie rozwiązywaniem problemów obywateli.
Czytaj więcej
NIK krytykuje ciągłe przetasowania zachodzące w Radzie Ministrów od objęcia władzy przez PiS. Zdaniem Izby jest ich za dużo, robi się je bez wyprzedzenia, a czasem prowadzą do punktu wyjścia.
Jest jakaś nazwa tego bałaganu? Ano jest. To „Polska resortowa”, gdzie ministerstwa są jednostkami odrębnymi, samorządnymi i bez nadzwyczajnie skutecznego centralnego sterowania. Świetnie pamiętam rozmowę z obejmującym swój urząd młodym premierem Mateuszem Morawieckim, który właśnie „Polskę resortową” uznawał za największą narodową kulę u nogi i zamierzał skutecznie z nią walczyć. Nie dał rady, nie podołał. Smok okazał się silniejszy od św. Jerzego, pardon, Mateusza, i żyje nadal. Mąci i przeszkadza dzielnym kadrom PiS w marszu do osiągnięcia poziomu rozwoju Republiki Federalnej Niemiec.
Musi zastanawiać przyczyna tego zjawiska. I mocno kusi odpowiedź na karkołomnie trudne pytanie: skąd „Polska resortowa” się bierze? Co daje jej siłę witalną? Co ją napędza? Ano odpowiedź tylko z pozoru jest trudna. Wszystko się bierze z natury rządzącej prawicy. Bo to wcale nie żadna nowoczesna, profesjonalna partia. To nic innego, jak tylko nieźle zorganizowana federacja grup interesów i koterii, na czele których stoją skłóceni i z gruntu nienawidzący się baronowie. Jedyne, co ich łączy, to feudalna lojalność wobec szefa. Całość spaja wyłącznie jego autorytet.