Kaczyński – z perspektywy polityki krajowej – sprytnie wybrał pole bitwy. PiS wykonał unik w kwestii przepisów dotyczących paszportów covidowych odsuwając sprawę w czasie i decydując się na wysłuchanie publiczne, bo tej bitwy mógłby w Sejmie nie wygrać, a nawet gdyby ją wygrał, to tylko dzięki głosom opozycji. Zamiast tego wyciągnął z zamrażarki tzw. lex TVN, czyli ustawę, która jest miła sercu twardogłowym w Zjednoczonej Prawicy, którzy lubują się w odmienianiu słowa suwerenność przez wszystkie przypadki. Z kolei umiarkowanych polityków albo w tym obozie już nie ma (Jarosław Gowin), albo są gotowi podporządkować się Jarosławowi Kaczyńskiemu wierząc w jego strategiczny geniusz i przewidywanie wielu ruchów na przód. Innymi słowy uznają zapewne, że w tym szaleństwie jest zapewne jakaś metoda i podnoszą karnie ręce wiedząc, że kapitan wie, dokąd płynie jego statek.
Problem w tym, że wydaje się, iż statek obrał kurs na trzecią kadencję ignorując wszystkie góry lodowe, jakie piętrzą się na horyzoncie i ciemne chmury, zbierające się nad nami. Chargé d’Affaires ambasady USA w Polsce już wyraził zaniepokojenie nagłą ofensywą PiS-u, a na tym się zapewne nie skończy, a jeśli prezydent Andrzej Duda złoży podpis pod ustawą, Waszyngton może zacząć postrzegać Polskę jak Węgry czy Turcję – wciąż sojusznika, ale jednak kłopotliwego i nieprzewidywalnego. W USA pojawiły się już głosy, że specyficznie rozumiana przez PiS praworządność stoi w kolizji z amerykańskimi wartościami, czemu być może należy dać wyraz relokując część stacjonujących w Polsce żołnierzy USA. Po uchwaleniu „lex TVN” takie głosy przybiorą na sile.
Czytaj więcej
Odpowiedź na pytanie, dlaczego PiS przegłosował w piątek poprawkę do ustawy medialnej zwanej Lex TVN jest bardzo krótka: bo mógł.
Stanie się to w czasie, gdy konflikt Polski z UE zdaje się zaostrzać. Pieniądze z Funduszu Odbudowy nie popłynęły do Polski – i nie wiadomo kiedy popłyną. Kary nałożone na Polskę przez TSUE wciąż są naliczane. A Izba Dyscyplinarna orzeka w najlepsze. Warto zwrócić uwagę, że kiedy premier Mateusz Morawiecki objeżdżał Europę w związku z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej, jedynym przywódcą zachodniego państwa, który wystąpił z nim na wspólnej konferencji, była Angela Merkel, ustępująca kanclerz Niemiec. Ani Emmanuel Macron, ani Mario Draghi, ba nawet Boris Johnson, który przecież Unię już opuścił i w spór z polską o praworządność nie jest bezpośrednio zaangażowany, nie zorganizowali wspólnej konferencji z polskim premierem. Można takie gesty bagatelizować, ale w dyplomacji są one znaczące. Polska jest dziś enfant terrible Zachodu.
A wszystko to w momencie, gdy dochodzi do najpoważniejszej, od 1989 roku, próby sił między Rosją a Zachodem. Polska – z racji swojego położenia – leży na samej linii frontu tej nowej zimnej wojny, w której Władimir Putin gra o rozluźnienie więzi naszej części Europy z Zachodem poprzez zakreślenie swojej strefy wpływów przebiegającej nie tylko przez Ukrainę czy Białoruś, ale też częściowo przez Polskę, Litwę, Łotwę, Estonię, Bułgarię czy Rumunię. Jak bowiem inaczej odczytać wyrażone w piątek wprost żądanie Rosji, by NATO zobowiązało się nie rozmieszczać nowych żołnierzy i systemów uzbrojenia na terenie krajów, które nie należały do Sojuszu przed majem 1997 roku?