We wtorek kurs euro w złotych po raz pierwszy od 2009 r. przekroczył barierę 4,80 zł. To oznaczało, że w ciągu zaledwie dwóch tygodni – od czasu, gdy w oczach inwestorów znacząco wzrosło ryzyko napaści Rosji na Ukrainę – polska waluta straciła ponad 6 proc. Tak gwałtownej przecenie złotego starał się przeciwdziałać Narodowy Bank Polski. We wtorek oświadczył, że zjawisko to „nie jest spójne z fundamentami polskiej gospodarki, ani też z kierunkiem prowadzonej polityki pieniężnej NBP”. Po zamknięciu sesji poinformował zaś, że interweniował na rynku walutowym, sprzedając za złote „pewną ilość walut obcych”. Kurs euro chwilowo znalazł się dzięki temu poniżej 4,70 zł, ale wieczorem znów był powyżej 4,74 zł.
Środa przyniosła dalszą gwałtowną przecenę polskiej waluty. W pewnym momencie za euro było trzeba zapłacić już ponad 4,83 zł, najwięcej od 2009 r., a za dolara ponad 4,35 zł, najwięcej od 2001 r. Dla porównania, w połowie lutego te kursy oscylowały wokół 4,50 i 3,96 zł. Podobnie jak dzień wcześniej, po południu los złotego wyraźnie się zmienił. Polska waluta odrobiła część strat, chociaż przed godz. 16 wciąż była słabsza niż we wtorek.
Aktywne państwo na rynku
Skąd ta zmiana? NBP ponownie poinformował o interwencji na rynku walutowym. Do gry o mocniejszego złotego włączyło się jednak także Ministerstwo Finansów. Po południu poinformowało, że „środki walutowe znajdujące się w jego dyspozycji będą wymieniane przede wszystkim na rynku walutowym w odpowiedniej skali. Wymiana tych środków w NBP będzie miała charakter uzupełniający”.
Już we wtorek ekonomiści wskazywali, że taka polityka Ministerstwa Finansów będzie skuteczniejszym narzędziem stabilizacji złotego niż interwencje banku centralnego, które albo byłyby kosztowne, albo działałyby tylko w krótkim terminie. Ale także MF ma jeszcze pewne niewykorzystane narzędzia.