W 2015 roku liderem rankingu najhojniej wynagradzanych szefów japońskich korporacji był Hindus Nikesh Arora z Softbanku, pełniący wówczas w tej firmie funkcję głównego menedżera operacyjnego (COO). Zainkasował on wówczas ponad 8 miliardów jenów , czyli 76 milionów dolarów amerykańskich.
Tuż za nim uplasował się Joseph DePinto, dyrektor w Seven & i Holdings Co. a trzecia lokata przypadła Ronaldowi Fisherowi, dyrektorowi w Softbanku. Obaj są Amerykanami, a łącznie zarobili zaledwie połowę tego co były już menedżer Softbanku.
W czołowej dziesiątce znaleźli się jeszcze Brazylijczyk Carlos Ghosn, prezes Nissana, Francuz Christophe Weber z Takeda Pharmaceutical, Amerykanin Jack Domme (Hitachi Data Systems), Francuz Didier Loroy (Toyota Motor), dwaj Japończycy - Yoshiharu Inaba (Fanuc) i Kazuo Hirai (Sony) oraz zamykający pierwszą dziesiątkę Timothy Andree (Dentsu), kolejny przedstawiciel Stanów Zjednoczonych. .
Szczodre honorowanie menedżerów na modłę amerykańską w Japonii przez długi czas pozostawało swoistym tabu, a zwykle najwięcej zarabiali zasiedziali w firmach bossowie dzięki awansom w których kluczową role odgrywał staż.
- Tradycyjnie po japońskich pracownikach oczekiwano, iż długo będą pracować w firmie a ich zarobki miały zależeć od wieku a nie od wyników – wskazuje Ryota Kimura, menedżer Japan Exchange Group i jej główny przedstawiciel w Nowym Jorku. Cudzoziemcy, jak zauważa, nie pasują do tego systemu.