Nazywano go „aniołem śmierci”. Miał twarz cherubina: delikatne rysy, blond włosy. Pochodził z robotniczej rodziny, pełnej, niepatologicznej. Jako dziecko był bardzo nieśmiały. W 1972 roku, jako dziewiętnastolatek, Carlos Robledo Pucha został w Argentynie skazany na dożywocie za 11 morderstw, 17 kradzieży, 2 porwania, gwałt.
Właśnie jego historia zainspirowała argentyńskiego reżysera Luisa Ortegę do zrealizowania „Anioła”. Buenos Aires, lata 70. Bohater filmu, jak Pucha, jest pięknym chłopcem. Kradnie. Zaniepokojoną matkę zbywa drobnymi kłamstwami. Nosi w sobie przeświadczenie, że wszystko może mieć, wszystko mu się należy. Gdy spotka na swojej drodze nieco starszego od niego Ramona - wyrachowanego faceta z przestępczej rodziny - dostanie do ręki rewolwer. Ale nawet Ramon będzie zaskoczony, gdy pierwszy raz Carlos zabije. Bez powodu.
Ortega portretuje chłopaka, który mógłby w szkole muzycznej grać preludia Chopina albo wcielać się w elfa w filmach dla dzieci. Ale ów „anioł” w środku, w sobie, nie ma w sobie niczego. Zero empatii, zero sumienia. Zabijanie jest dla niego równie naturalne jak oddychanie.
Można Ortedze zarzucić, że estetyzuje zbrodnię. Na pierwszy rzut oka tworzy film amoralny, w którym mordowanie daje bohaterowi – pięknemu, atrakcyjnemu i całkowicie pozbawionemu sumienia chłopakowi – jakże atrakcyjne poczucie wolności. Ale po końcowych napisach Argentyńczyk zostawia widza w pustce. I liczy, że on tę pustkę sam wypełni refleksją. Może w dzisiejszym świecie najważniejszą: na temat genezy zła.