Zresztą sama nazwa tego ugrupowania jest plebejskim i bombastycznym afiszowaniem swojej rzekomo nieskazitelnej uczciwości. Jakież to trywialne i przaśne ogłosić się „prawem i sprawiedliwością”. Tak jakby poza aktywem tej partii wszyscy byli niesprawiedliwi i nieprawi. Mimowolnie nasuwa mi się na myśl parafraza słów z Ewangelii św. Mateusza: „Biada wam, przewodnicy ślepi, którzy mówicie, że jesteście sprawiedliwi”. Nie znoszę takiego egzaltowanego kabotynizmu. Przypomina mi obłudną dewizę wybitą na klamrach pasków zbrodniarzy z Waffen SS i Wehrmachtu: „Gott mit uns”.
Kiedyś pisałem, że nie uznaję pomników, bo zwalniają od myślenia. To samo odczuwam wobec gwałtu na języku ojczystym, kiedy ktoś w swojej nieskończonej arogancji dokonuje zaboru słów, które mają określone znaczenie społeczne. Jak można nazwać plan powszechnego rabunku ludzi budujących dobrobyt tego kraju egzaltowanym mianem Nowego Ładu? Skąd to zostało wzięte? Z ostatniej części „Gwiezdnych wojen”, dewizy Iluminatów czy nazwy szkodliwego programu reform Franklina D. Roosevelta?
Ciekaw jestem, czy premier Mateusz Morawiecki przemyślał wybór nazwy swojego nowego programu politycznego. Pisowski Nowy Ład kojarzy się jednoznacznie z hasłem „Novus ordo seclorum” (Nowy Porządek Wieków). To hasło zawsze budziło lęk wolnomyślicieli. Jest w nim coś mrocznego, co czai się pod pozorami szczytnych haseł równości, braterstwa i sprawiedliwości. Podobnie rooseveltowski New Deal oznaczał zapowiedź wprowadzenia coraz ściślejszej kontroli obywateli i zduszenia wolnego rynku. Zdumiewa, że najtrafniej zdefiniował pisowski Nowy Ład Leszek Miller. To ostatni człowiek, którego można posądzać o trzeźwą, wolnorynkową wrażliwość, a jednak trafił w punkt, pisząc: „Polski Ład: jeszcze nigdy tak niewielu obłupi tak wielu, sprawiając wrażenie, że rozdaje wszystkim”. Określenie Nowy Ład jest bowiem przemyślaną konstrukcją semantyczną mającą na celu znaczeniowe złagodzenie rzeczywistych intencji. Nie wymyślili jej zresztą pisowscy spece od propagandy. To koncepcja wymyślona przez amerykańskich demokratów w pierwszej połowie lat 30. XX wieku.
Kiedy w marcu 1933 r. urząd prezydenta USA objął Franklin D. Roosevelt, Ameryka znajdowała się w samym środku wielkiego kryzysu. Wkrótce po inauguracji prezydent Roosevelt ogłosił, że w ciągu 100 pierwszych dni swojej prezydentury przedstawi Kongresowi komplet inicjatyw mających na celu przeciwdziałanie skutkom kryzysu. W rzeczywistości pierwszym krokiem było wprowadzenie nadzoru rządu federalnego nad niemal wszystkimi aspektami życia gospodarczego, społecznego i politycznego. Roosevelt nie ukrywał swoich zamiarów. „Nasza walka o nowe miejsca pracy będzie wymagała zabezpieczenia się przed powrotem złych duchów starego porządku – obwieścił na jednym z partyjnych wieców. – Cała sfera bankowości, kredytowania i inwestowania musi podlegać ścisłemu nadzorowi; należy położyć kres spekulacji cudzymi pieniędzmi i wprowadzić regulacje zapewniające odpowiedni i mocny pieniądz”.
Pod tym szlachetnym wezwaniem do kontroli „dzikiego” kapitalizmu kryła się bardzo niepokojąca zapowiedź wprowadzenia nadzoru rządu federalnego nad niemal wszystkimi sektorami gospodarki oraz życia publicznego. Program reformatorski 32. prezydenta USA postulował mechanizmy, których najbardziej obawiali się ojcowie założyciele. Roosevelt nie ukrywał, że w imię walki z największym kryzysem gospodarczym w dziejach chce uprawnień, jakich nie miał dotychczas żaden szef władzy wykonawczej. Na drodze do realizacji tego swoistego zamachu na demokrację i wolny rynek stało jednak dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego. Dzięki temu, że jako jedyny polityk w historii USA był wybierany na prezydenta czterokrotnie, Roosevelt zdołał w ciągu następnych lat tak obsadzić wakaty sędziowskie w Sądzie Najwyższym, żeby jego nominaci orzekli w przełomowej sprawie Currin vs Wallace z 1939 r., że rząd federalny może dowolnie rozszerzać zakres swoich uprawnień, jeżeli w ten sposób przyczyni się do „ogólnej pomyślności”. W ten oto sposób zamieniono wolnorynkową Amerykę w kraj dekretowanego dobrobytu.