We wtorek na terytorium Polski spadły rakiety. Wedle aktualnych ustaleń, były to rakiety ukraińskie, wystrzelone w celu strącenia rakiet rosyjskich. Pierwsza reakcja rynku była nerwowa, ale w środę euro znów kosztowało około 4,70 zł, mniej więcej tyle, co przed tym incydentem. Czy można już stwierdzić, że wydarzenia z Przewodowa nie odcisną trwałego piętna na wizerunku Polski w oczach zagranicznych inwestorów?
Jeżeli potwierdzą się informacje, że to były ukraińskie rakiety, to najprawdopodobniej inwestorzy potraktują to jako incydent, który ma prawo wydarzyć się w kraju, który graniczy z terenem działań wojennych. Reakcja rynku rzeczywiście była krótkotrwała, zresztą informacje spływały głównie w nocy, gdy rynki nie działają. Rano mieliśmy już zaś więcej optymistycznych informacji.
Już po wybuchu wojny w Ukrainie wiele było ostrzeżeń, że premia za ryzyko związane z inwestowaniem w Polsce mocno wzrośnie, a inwestorzy będą Polskę omijali szerokim łukiem. Czy tak się stało? Napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, jak się wydaje, trzyma się mocno, ale może to jest przejaw pewnej inercji procesów inwestycyjnych, efekt decyzji, które zapadły przed wojną? Krótko mówiąc: czy widać jakiś wpływ na to, jak inwestorzy zagraniczni postrzegają Polskę?
Spojrzałbym na to z dwóch perspektyw. Premia za ryzyko, widoczna np. w kursie waluty, ewidentnie wzrosła. Mieliśmy do czynienia z silnym osłabieniem kursu złotego zaraz po wybuchu wojny, na przełomie lutego i marca. Potrzebne były interwencje NBP na rynku walutowym. Szliśmy wtedy w tandemie z forintem węgierskim. Potem to w znacznym stopniu ustąpiło, głównie dlatego, że minął pierwszy szok poznawczy, a działania wojenne odsuwały się od polskiej granicy. Badania naukowe pokazują, że to jest czynnik ważny dla percepcji ryzyka geopolitycznego. Ta premia za ryzyko wciąż jest jednak podwyższona, co oznacza, że gdyby doszło do zawieszenia broni i rozpoczęcia rozmów pokojowych, złoty by się umocnił dość wyraźnie.
A co z napływem bezpośrednich inwestycji zagranicznych?