Przeszkodą dla tego procesu stała się jednak demokratyzacja Republiki Chińskiej. Transformację ku ustrojowi wielopartyjnemu zaczął syn Czang Kaj-szeka Chiang Ching-kuo będący prezydentem w latach 1978–1988. Jego następca Lee Teng-hui (1988–2000), choć reprezentował Kuomintang, to był potomkiem starej chińskiej emigracji i byłym żołnierzem armii japońskiej. Stawiał więc mocno na utrzymanie niezależności Tajwanu i na dowartościowanie jego „rdzennych" mieszkańców. Politykę „tajwanizacji" wzmacniającej niezależność wyspy kontynuował prezydent Chen Shui-bian (2000–2008) wywodzący się z Demokratycznej Partii Postępowej. Za jego rządów w Pekinie uchwalono ustawę „antysecesyjną" dającą zielone światło na inwazję na Tajwan, jeśli przestanie on oficjalnie uznawać się za część Chin. Kolejny prezydent, Ma Ying-jeou (2008–2016) wywodził się z Kuomintangu i reprezentował interesy prochińskiego wielkiego biznesu. Forsowanie przez niego umowy inwestycyjnej z ChRL sprowokowało w 2014 r. wielkie młodzieżowe protesty w Tajpej nazwane Rewolucją Słoneczników. Od 2016 r. Tajwanem rządzi pani prezydent Tsai Ing-wen i jej Demokratyczna Partia Postępowa (DPP).
Kuomintang ponosi kolejne porażki wyborcze, a opinia publiczna patrzy coraz bardziej sceptycznie na relacje z Pekinem. Od wizji „pokojowego zjednoczenia" skutecznie ją odstrasza łamanie przez ChRL autonomii Hongkongu. Decydenci z Pekinu patrzą na to z rosnącą irytacją i zwiększają naciski na Tajwan za pomocą środków wojskowych. Chcą pokazać, że nie będą tolerować „secesji".
– Na wyspie mówi się, że największą słabością Tajwanu jest to, że jego mieszkańcy nie wierzą w inwazję ze strony komunistycznych Chin. Tajwańczycy jako dużo bardziej niebezpieczne określają działania opisane już przez Sun Tzu – „pokonania przeciwnika bez walki", czyli wojnę psychologiczną, dezinformację i sankcje ekonomiczne stosowane przez Pekin. Wszystko po to, by zniszczyć morale Tajwańczyków i doprowadzić do ogromnych podziałów w społeczeństwie. Te zagrożenia mieszkańcy wyspy dość dobrze rozumieją i stawiają im czoła. I tak np., gdy w lutym br. Pekin nałożył embargo na ananasy z Tajwanu (90 proc. tajwańskiego eksportu tego owocu trafia do Chin), dzięki kampanii społecznej popartej przez władze wyspy i kraje takie jak USA czy Japonia udało się pomóc tajwańskim rolnikom. Okazało się, że kryzys, jaki chciał wywołać Pekin, stał się świetną akcją promocyjną tajwańskich ananasów. To z tego owocu powstają dziś „Anansowe ciasteczka wolności", które tajwańscy dyplomaci promują za granicą. W czasie tego kryzysu Tajwańczycy pokazali, że w momencie zagrożenia, które dobrze rozumieją, potrafią się zjednoczyć, włączyć w działania władzy, a nawet sami inicjować pomoc – mówi „Plusowi Minusowi" Hanna Shen, polska dziennikarka mieszkająca na Tajwanie.
Klucz do Pacyfiku
Po co jednak ChRL miałaby zajmować Tajwan? Czy nie dysponuje ona ogromnymi terytoriami, które są często słabo zagospodarowane? Po co miałaby ryzykować wojnę z USA o dodatkowy kawałek ziemi? Oprócz kwestii prestiżowych („zjednoczenie ziem chińskich") i politycznych (wyeliminowanie konkurencyjnego modelu rozwoju dla Chin) w grę wchodzą kwestie strategiczne. Tajwan jest częścią łańcucha wysp rozciągającego się od Japonii po Indonezję, który może blokować chińską flotę podczas konfrontacji z USA. Zdobycie tajwańskich portów nad Pacyfikiem złamałoby tę barierę i pozwoliło Chińczykom na swobodne operowanie na oceanie.
Samo posiadanie motywu do dokonania podboju nie musi jednak oznaczać, że taki podbój nastąpi. – W tej chwili zbrojna inwazja Chin na Tajwan jest bardzo mało prawdopodobna. Wynika to z dwóch głównych powodów. Po pierwsze, jakkolwiek Pekinowi bardzo zależy na wchłonięciu wyspy, bo bez tego KPCh nie zrealizuje swoich wielkomocarstwowych planów, to zrujnowany przez działania wojenne Tajwan będzie mało atrakcyjnym łupem. Chiny potrzebują zamożnego Tajwanu – z jego korporacjami i know-how. Po drugie, zbrojny zabór wyspy spowodowałby bardzo krytyczne reakcje świata: przede wszystkim kluczowego alianta wyspy, czyli USA. Chiny dążą do wchłonięcia wyspy głównie metodami ekonomicznymi. Częściowo już im się to udało, ponieważ ChRL jest jej największym partnerem gospodarczym. Ponadto Pekin liczy, że ostatecznie nadejdzie taki moment, w którym nieprzychylna im DPP się zużyje i utraci władzę na rzecz bardziej pozytywnie nastawionego Kuomintangu – wskazuje w rozmowie z „Plusem Minusem" Stanisław Aleksander Niewiński, ekspert Regionalnego Ośrodka Debaty Międzynarodowej w Opolu.
Zabezpieczeniem przed inwazją może być również to, że Tajwan produkuje mikroprocesory, których nie jest obecnie w stanie wytwarzać chiński przemysł. W obliczu wojny technologicznej z USA Chińczycy nie mogą sobie pozwolić na przerwanie dostaw z tego źródła. – Tajwańczycy wierzą w sojusze i podchodzą do nich bardzo pragmatycznie – uważają, że USA, ale także Japonia i Unia Europejska będą po ich stronie, że Amerykanie będą ich bronić, gdy będzie to oznaczało obronę interesów także tych państw. Tu ważną rolę odrywa przemysł półprzewodników. Tajwańska firma Taiwan Semiconductor Manufacturing (TSMC) jest kluczowym elementem w globalnym łańcuchu dostaw czipów i od jej produkcji zależą gospodarki wielu państw. Gdyby fabryki TSMC przestały działać lub jej wyroby stały się niedostępne na Zachodzie, bo byłyby kontrolowane przez ChRL, natychmiast zniszczyłoby to światową gospodarkę. I to bardzo mocno podkreślają i tajwańskie media, i świat biznesu, i dyplomacja – przypomina Hanna Shen.