Piotr Zaremba: Politycy oblali ten rok szkolny

Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Hiszpania podtrzymały swoje szkoły w pandemii otwarte tak długo, jak tylko się dało. Rząd Morawieckiego pod presją opozycji i wielu wirusologów zamknął je na prawie cały rok szkolny. Ta żenująca różnica między nami i cywilizowanym Zachodem nie stała się tematem dyskusji.

Aktualizacja: 08.05.2021 13:20 Publikacja: 07.05.2021 10:00

Przemysław Czarnek twardo poucza dzieci, że trzeba nadrobić stracony czas. Uczniowie mają więc znów,

Przemysław Czarnek twardo poucza dzieci, że trzeba nadrobić stracony czas. Uczniowie mają więc znów, dodatkowym stresem, płacić za błędy rządu, w którym jest ministrem edukacji

Foto: reporter

Kiedy słyszę o właśnie rozpoczętych tegorocznych maturach w polskich szkołach, odruchowo zaciskają mi się pięści. W salkach szkolnych zasiądą podzieleni na małe grupy młodzi ludzie, którzy od marca 2020 roku mieli normalne zajęcia szkolne ledwie przez półtora miesiąca – to był wrzesień i połowa października.

Ponieważ są to klasy trzecie (idące jeszcze według starego systemu, z gimnazjami), tak naprawdę kataklizm zabrał im niemal połowę edukacji w szkole średniej: prawie cały drugi semestr klasy drugiej i prawie całą klasę ostatnią. Dziś oferuje im się „łatwiejszą maturę" (co to oznacza dla ich przyszłego rozwoju?) i dobre rady. Media, te same, które kibicowały swoją alarmistyczną wrzawą zamykaniu szkół, nadają ze współczuciem wypowiedź licealisty, który skarży się, że jedyną szansą były dla niego korepetycje – bo zdalne nauczanie to jedna wielka fikcja.

Młodzież jako kłopot

Te same media informują o protestach uczniów młodszych klas, którzy nie chcą wracać do szkół na dwa ostatnie tygodnie roku szkolnego. Upatrują w tym krótkim powrocie ryzyko nasilonych wymagań nauczycieli, którzy spróbują nagle nadrabiać cały stracony rok. Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek obdarzył buntowników twardymi pouczeniami, że muszą ryzykować stres. Formalnie słusznie, bo przecież nie można żyć bez szkoły bez końca.

Ja to jednak widzę zupełnie inaczej. Rozmawiamy o uczniach (pół miliona popierających protest wpisów w sieci), którzy po prostu odzwyczaili się od wszystkiego: systematycznej pracy, kontroli ze strony nauczycieli, możliwe, że po części także od normalnych szkolnych kontaktów i szkolnej współpracy. Narządy nieużywane zanikają. Umiejętności – też. Czy można się dziwić ich obawom?

Młodzież była przez ostatni rok systematycznie łajana, że nie chce siedzieć w domu, a swoimi płochymi potrzebami towarzyskimi i życiowymi zmierza do zarażania starszych. I że zawraca głowy rodzicom i państwu swoimi nerwicami i frustracjami, a przecież „po wojnie było znacznie ciężej"... Na koniec ta młodzież jest traktowana raz jeszcze jako kłopotliwe obciążenie. Nie da się w jednym tekście napisać, czego im odmówiono i czego być może nigdy nie zdołają nadrobić.

Jeden tylko przykład: to lewicowy „Przegląd" twierdzi, że realnie zgubiono około 15 proc. uczniów. Niby są w systemie, ale nikt tak naprawdę nie sprawdza, czy słuchają codziennie lekcji. To jest zresztą ponad siły szkół. Wyobraźmy sobie rodzinę z trójką dzieci w wieku szkolnym i z jednym komputerem. W tej chwili to są tylko liczby. Ale one powinny być wielkim aktem oskarżenia. Stąd moje zaciśnięte pięści.

Powie ktoś: jak można obwiniać władze publiczne o kataklizm. Rząd był zmuszony do trudnych decyzji, trzeba było ponieść jakiś koszt. Otóż to był koszt największy, którego – twierdzę – należało za wszelką cenę uniknąć. I którego można było uniknąć choć częściowo, o czym świadczy przykład wielu innych krajów.

Na Zachodzie podjęli wysiłek

Za to ktoś powinien rozliczać rząd Mateusza Morawieckiego. O to mam największy żal do tej ekipy, do ludzi, którzy nami rządzą. Ale kto ma rozliczać? Opozycyjni politycy i opozycyjne media, które są tego przegięcia ważnym współsprawcą?

Zacznijmy od liczb. W Europie według danych UNESCO Polska jest jednym z rekordzistów pod względem długości czasu zamknięcia szkół podczas pandemii. To 35 tygodni, z czego 21 całkowicie (przy czym „nie całkowite" są również te tygodnie, kiedy otwarto edukację jedynie dla dzieci z klas 1–3). Dłuższym czasem mogą się wykazać: Bośnia (38 tygodni), Czechy (38), Słowacja (37), Łotwa (36). Nieco tylko krótszym Węgry, Serbia. Rumunia czy Bułgaria.

Także Włochy, w które covid uderzył wcześniej i mocniej niż w Polskę, zamknęły swoje szkoły na 35 tygodni. Jednak całkowicie tylko na 13 tygodni, co stanowi znaczącą różnicę.

Nietrudno zauważyć tu pewną geograficzną i społeczną prawidłowość. Szkoły zamykały najchętniej i na szczególnie długo kraje Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Skądinąd nie wszystkie. Chorwacja to jedynie 10 tygodni zamkniętych szkół, Estonia – tylko 16, a Litwa – 29.

Można się zastanawiać, skąd ta regionalna specyfika. Nie czytałem żadnej sensownej analizy tego zjawiska. To samo miało miejsce w niektórych krajach Trzeciego Świata, czyli azjatyckich, afrykańskich czy południowoamerykańskich, chociaż nie wszystkich – co z kolei wskazuje na różnice w strategiach tamtejszych rządów. Najtrudniej ocenić politykę w USA, gdzie decyzje należały do stanów. W efekcie miały one czas zamknięcia dłuższy niż Europa Wschodnia, ale w żadnym tygodniu nie dotyczyło to całego kraju.

Czy chodzi o to, że państwa biedniejsze i gorzej zorganizowane wybierają najprostsze metody walki z wirusem? Czy o to, że szkoły są tam gorzej przygotowane do zapewnienia uczniom względnie bezpiecznych i higienicznych warunków? Te polskie są na przykład szczególnie zatłoczone w porównaniu z placówkami edukacyjnymi na bogatym Zachodzie. Ale czy to samo dotyczy na przykład zamożnych Czech? One skądinąd miały szczególnie długie kłopoty z covidem, co prowadziło do wydłużania częściowych lockdownów w nieskończoność.

Dla porównania Szwajcaria pozwoliła sobie jedynie na 6 tygodni zamknięcia szkół, Francja – na 10, Hiszpania i Belgia – na 15, Norwegia – 19, Portugalia – 21, Holandia – 22, Dania – 23, Wielka Brytania i Austria – 27, Niemcy – 28. Za każdym razem czas całkowitego zamknięcia szkół był w tych krajach jeszcze znacznie krótszy.

Oczywiście, edukacja była tam częściowo hybrydowa, obowiązywały rozmaite sanitarne i organizacyjne ograniczenia. Uderzający jest jednak wysiłek, aby cały czas prowadzić nie tylko zdalne nauczanie, ale i to oparte na bezpośrednim kontakcie ucznia z nauczycielem. Czasem różnicowano sytuację poszczególnych roczników, chętniej posyłając do szkoły dzieci młodsze, poniżej 12. roku życia, ale w miarę możliwości starano się stworzyć podobne warunki dla licealistów.

Ta polityka nie zawsze wynikała z bardziej miękkiego podejścia do restrykcji w ogóle. Szwecja nie zamknęła swoich szkół całkowicie nawet na tydzień (choć wprowadzała różne ograniczenia). Było to częścią jej „wolnościowego" modelu walki z pandemią. Ale na przykład Francja poza początkowym okresem, kiedy prawie wszyscy zamykali prawie wszystko, trzymała swoje szkoły otwarte tak długo, jak tylko się dało – ma się rozumieć przy stosowaniu modelu hybrydowego – choć nakładała na obywateli wiele innych nakazów i zakazów, łącznie z godziną policyjną. Tak naprawdę ugięła się powtórnie dopiero w apogeum trzeciej fali – w kwietniu.

Ciekawym przykładem jest Wielka Brytania. Zamknęła szkoły niedługo po wybuchu pandemii, kiedy porzucono zamysł, aby ją przeczekać bez restrykcji. Otworzyła je następnie, pod naciskiem opinii publicznej, w przededniu wakacji, w czerwcu 2020 roku. Premier Boris Johnson zdołał je utrzymać przy życiu aż do lutego tego roku, a więc jeszcze przed masowym programem szczepień. Teraz uczniowie już tam wrócili po ledwie dwumiesięcznej przerwie. W efekcie znaczną część roku szkolnego 2020/2021 spędzają w szkolnych ławkach. Także tam pozamykano wiele innych instytucji, zamrożono sporą część handlu czy usług – ale nie edukację.

Brytyjski rząd zlecił jesienią 2020 roku badania naukowe, które miały odkryć zależność między otwarciem edukacji i transmisją wirusa. Ich wyniki szef zespołu dr Shamez Ladhani, urzędnik angielskiego resortu zdrowia, ogłosił w grudniu w piśmie „Lancet". Konkluzje brzmiały jednoznacznie: dzieci zarażają się z reguły później niż dorośli, trudno więc uważać szkoły za szczególnie groźne ogniska zakażeń. Ludzie z dziećmi i ludzie bez dzieci padają ofiarą pandemii bez większej różnicy. To stanowiło podstawę brytyjskiej polityki zablokowanej na chwilę dopiero pod wpływem trzeciej fali.

Histeria przesądziła o wszystkim

Jak na tle tamtej polityki wyglądała Polska? Nasz rząd był wyraźnie zainteresowany otwarciem szkół we wrześniu 2020 roku, po wakacjach. Miały temu służyć prawne zasady ich odmrożenia. O ewentualnym zamknięciu szkoły miał decydować sanepid, a nie dyrekcja placówki czy samorząd. Budziło to kontrowersje.

Media opozycyjne, z „Gazetą Wyborczą" na czele, nie tylko domagały się decentralizacji (w praktyce ułatwienia) takich decyzji, ale też podsycały lęki nauczycieli. Mieli oni być śmiertelnie przerażeni koniecznością powrotu do pracy. I obwiniać o to rząd. W kampanię włączył się dyżurny wróg obecnej władzy: Związek Nauczycielstwa Polskiego.

Szybko głos zaczęli zabierać politycy. Tak renomowani „wirusolodzy" jak Borys Budka, Władysław Kosiniak-Kamysz, Włodzimierz Cimoszewicz czy Bartosz Arłukowicz twierdzili, że szkoły otwarto pochopnie, że to wielkie ryzyko. Temat stał się polityczny. Ekipa Morawieckiego zaczęła być oskarżana o karygodną lekkomyślność, a potwierdzeniem tej tezy miała być druga jesienna fala pandemii.

Włączyli się w ten gwar wirusolodzy, którzy stali się nagle celebrytami, a i decydującym punktem odniesienia dla rządzących. Większość włączyła się w nawoływanie do zamykania szkół, choć trzeba przyznać, że nie wszyscy. Np. prof. Włodzimierz Gut twierdził, że zwłaszcza w przypadku młodszych dzieci ryzyko wynikłe z ich obecności w szkole nie jest wielkie. Ale łatwiej było słuchać pohukiwania prof. Krzysztofa Simona budującego swój wizerunek na skrajnym restrykcjonizmie.

W tej debacie przykłady państw zachodnich, które w większości podjęły jesienią wysiłek, aby szkoły otworzyć, nie odegrały żadnej roli. Media jakby o tej różnicy nie wiedziały. Jeden Bogdan Rymanowski zadawał w Polsacie ekspertom pytania o brytyjskie badania. Polscy lekarze udzielali na to wymijających odpowiedzi. Skądinąd nie przytaczali żadnych własnych badań czy ustaleń.

Bardzo szybko rząd ustąpił wobec tej wrzawy. Nakazano wszystkim dzieciom i młodzieży pozostanie w domach od 19 października – początkowo poza klasami 1–3. Ten stan potrwał wiele miesięcy. 4 stycznia 2021 roku Angela Dewan i Harry Clark Ezzidio z CNN stwierdzali: „Europa zachowała swoje szkoły otwarte przez większą część pandemii". Polski to w tym momencie nie dotyczyło. My sobie edukację odpuściliśmy.

Czy rząd można usprawiedliwić, bo ustąpił pod presją opozycji? Bo poszedł za logiką bezwzględnej polaryzacji, w której za błąd, ba, za pozór błędu, płaci się utraconą bezpowrotnie reputacją?

Otóż rząd nie stawiał wobec panicznych pokrzykiwań większego oporu. Nie wykorzystał choćby wakacji w roku 2020 dla lepszego technicznego przygotowania szkół, aby mogły działać podczas kolejnej pandemicznej fali. I podstawił się opozycji, głosząc dopiero co, latem 2020 roku, że pandemia ustępuje, że nie jest problemem. Kiedy okazało się inaczej, łatwiej było ulec panice. To cała klasa polityczna jest odpowiedzialna za poddanie edukacji, choć pewnie niejednakowo.

Inne priorytety, inna mentalność

Trzecia fala doprowadziła do ponownej zmiany sytuacji. Niemcy zamknęły swoje szkoły w grudniu. Wielka Brytania – była już o tym mowa – w lutym. Hiszpania – w marcu. Francja i Belgia – dopiero w kwietniu. To wszakże oznacza, że ofiarowano uczniom wiele nieraz miesięcy przynajmniej częściowej normalności – pośród kataklizmu. Próbowano tę normalność ratować znacznym wysiłkiem i kosztem.

I wszystkie te rządy przymierzają się do ponownego otwarcia, sprawniej i bardziej ochoczo niż rząd polski.

W Wielkiej Brytanii już to zrobiono w kwietniu – prawda, także w następstwie szybkiej akcji szczepień.

I za cenę masowej operacji testowania starszych uczniów, w Polsce chyba w ogóle nie do przeprowadzenia. Trzeba podkreślić, że był to jeden z podstawowych strategicznych celów rządu Johnsona. Czy rząd Morawieckiego może to powiedzieć o sobie?

Rodzi się pokusa, aby powiedzieć: to nie jest tylko kwestia różnic w cywilizacyjnym poziomie Wschodu i Zachodu. To także wynika z priorytetów, z mentalności. Cokolwiek myśleć złego o zachodnich elitach, rozumieją one wciąż wagę edukacji i wychowania, a opinia publiczna potrafi im o nich przypominać – jak w Wielkiej Brytanii.

Rozumieją wagę funkcjonowania szkół, i to w różnych sferach. To znamienne, ale z relacji Polaków zamieszkałych w Holandii wynika, że nawet w momencie, w którym większość zajęć odbywała się tam zdalnie, wysyłano dzieci na dzień, dwa w tygodniu do szkoły, żeby miały kontakt z rówieśnikami. Dlaczego? Bo rozumiano rolę socjalizacji w tych kluczowych dla rozwoju człowieka latach.

W Polsce konserwatyści do spółki z liberałami i lewicowcami postawili na izolację dzieci, na zerwanie więzi, na pełne uzależnienie od świata wirtualnego. W kluczowych miesiącach była to izolacja nawet fizyczna, że przypomnę absurd kilkumiesięcznego zakazu wychodzenia z domu dzieci do lat 16.

Oczywiście to bardziej skutek nieudolności, ślepego zaufania do mechanicznych rygorów niż jakiejś koncepcji. Ale brak choćby szczątkowej debaty na ten temat i niezdolność do korzystania z doświadczeń innych to świadectwo naszej zaściankowości. To prawda, że cały świat nie miał doświadczeń w walce z wirusem. Ale jedni uczyli się szybciej, drudzy – wcale.

Pustynia

To pytanie warto zresztą stawiać nie tylko elitom politycznym i nie tylko lekarzom, którzy nagle stali się wyroczniami w sprawie wszystkich sfer życia. Rząd Morawieckiego próbował przynajmniej otwierać szkoły we wrześniu 2020 r. Samorządne uczelnie wyrzekły się całkowicie zajęć innych niż zdalne od początku roku akademickiego. Zniszczono tym samym akademicką wspólnotę. Dopuszczono do pojawienia się nowej kategorii studenta – nieznającego wcale własnej uczelni ani wykładowców, ani kolegów.

Co więcej, wśród profesury pojawiły się nawet próby intelektualnego podpierania wygodnej sytuacji, kiedy można siedzieć w domu, zamiast jeździć do odległych nieraz od miejsca zamieszkania sal wykładowych, bardziej teoretycznymi uzasadnieniami. Wygrzebano brytyjskie czy amerykańskie badania sprzed kilkunastu lat, które miały dowodzić, że w określonych dyscyplinach zajęcia zdalne są efektywniejsze niż te w grupie i w bezpośrednim kontakcie z wykładowcą. Oczywiście, mowa o wąsko pojmowanej efektywności. Bo przecież nauczanie to nie tylko pompowanie kwantum wiedzy. To kształtowanie osobowości, uczenie współpracy, wpajanie różnych zawodowych etosów. To także socjalizowanie młodego człowieka. Nieprawda, że ten proces kończy się w 19. roku życia.

W mediach społecznościowych naukowcy sarkali, prawda, na fikcję wirtualnych wykładów. Ale wewnątrz tak zwanej społeczności akademickiej, zresztą zdemontowanej, bo przecież kontakty naukowców między sobą także osłabły, brakło elementarnej rozmowy na ten temat. Nie przeszkodziło to akademikom ustawić się w kolejkach do szczepień grubo przed niektórymi seniorami. Bez żadnych podstaw, skoro nauczali wyłącznie zdalnie i zrezygnowali całkiem z kontaktu z tymi, których mieli kształtować. Te decyzje także obciążają rząd, ale i same kręgi akademickie, które przyjęły ten prezent bez żadnej refleksji.

Szkolnictwo jawi się dziś jako pustynia. Więzi społeczne osłabione, właściwie porwane, margines uczniów wyrzuconych poza system niepoliczony, ale istniejący

z całą pewnością, lęk nauczycieli postawiony ponad obowiązkiem – podobnie zresztą jak lęk lekarzy, którzy odmawiali normalnego leczenia niecovidowych chorób. Tu akurat wypada się zgodzić z memami pytającymi, dlaczego nauczyciele i lekarze nie mogą robić tego, do czego są zobowiązane każdego dnia kasjerki w sklepach.

Mamy do czynienia ze zmarnowanym rokiem, ale i z pytaniem, co dalej. Masowe szczepienia budzą nadzieję, ale przecież nie dają automatycznej pewności, że pandemia jest już całkiem za nami. A co w razie niepełnej skuteczności szczepionek czy pojawienia się nowych mutacji? Czeka nas odpowiedź na pytanie, ile bezpieczeństwa, a ile ryzyka. Czy zmieniamy trwale reguły społeczne, rezygnując z normalnego, jedynie skutecznego systemu nauczania? Czy przynajmniej w roku szkolnym 2021/2022 spróbujemy wzorować się w czymkolwiek na bardziej cywilizowanych społecznościach?

Kiedy słyszę o właśnie rozpoczętych tegorocznych maturach w polskich szkołach, odruchowo zaciskają mi się pięści. W salkach szkolnych zasiądą podzieleni na małe grupy młodzi ludzie, którzy od marca 2020 roku mieli normalne zajęcia szkolne ledwie przez półtora miesiąca – to był wrzesień i połowa października.

Ponieważ są to klasy trzecie (idące jeszcze według starego systemu, z gimnazjami), tak naprawdę kataklizm zabrał im niemal połowę edukacji w szkole średniej: prawie cały drugi semestr klasy drugiej i prawie całą klasę ostatnią. Dziś oferuje im się „łatwiejszą maturę" (co to oznacza dla ich przyszłego rozwoju?) i dobre rady. Media, te same, które kibicowały swoją alarmistyczną wrzawą zamykaniu szkół, nadają ze współczuciem wypowiedź licealisty, który skarży się, że jedyną szansą były dla niego korepetycje – bo zdalne nauczanie to jedna wielka fikcja.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich