18 marca 2014 roku Władimir Putin wygłosił na Kremlu przemówienie, przyłączając ukraiński półwysep do Rosji. W obecności rosyjskich żołnierzy przeprowadzono tam referendum, którego wyników nie uznał świat, ale uznano w Moskwie. Od tamtej pory rosyjskie media rządowe lubią się często chwalić mostem, który połączył Krym z rosyjskim krajem krasnodarskim, nowymi szpitalami, poprawą poziomu życia czy inwestycjami. Obraz ten jednak mocno kontrastuje z opiniami wygłaszanymi nawet przez najbardziej gorących zwolenników rosyjskiej aneksji w 2014 roku.
– Dzisiaj zostawiłem samochód w warsztacie i wracałem na piechotę. Składałem życzenia ludziom, których spotkałem po drodze, około 20 osobom. W odpowiedzi słyszałem to, co mnie mocno uraziło [...] Samo rozczarowanie i żal. Mówiłem, że przecież Rosja sporo pieniędzy wydaje na Krym, a w odpowiedzi słyszałem: „pieniądze wydaje, a oszuści je rozkradają". Ludzie są mocno zbulwersowani z powodu zniszczenia przyrody Krymu, kłamstw i bezprawia urzędników – komentował na Facebooku rocznicę aneksji znany rosyjski bloger Aleksander Gornyj, który gorąco popierał oderwanie półwyspu od Ukrainy. W 2014 r. przeprowadził się nawet z Moskwy na Krym.
Lokalne media informują, że poziom życia na półwyspie poprawił się, ale głównie dla mundurowych.
Miały być moskiewskie pensje
O tym, jak żyją przeciętni mieszkańcy, świadczą dane rosyjskiego urzędu statystycznego. Wysokość przeciętnego wynagrodzenia na Krymie wahała się w ubiegłym roku od 19 do 38 tys. rubli (równowartość 1000–2000 złotych). Tymczasem aż 15 proc. mieszkańców półwyspu zarabia poniżej 15 tys. rubli (ok. 800 złotych).
Krym nie zobaczył obiecanych moskiewskich zarobków (kilkakrotnie wyższych), ale doświadczył zwiększenia kosztów życia. Z powodu sankcji wiele towarów dociera tam wyłącznie z Rosji, a wszelkie handlowe relacje z Ukrainą zerwano. Z podmiotami na Krymie nie handlują firmy z demokratycznych państw świata.