Kazimierz Sikora: Elity ponoszą odpowiedzialność za język

Język został wplątany w służbę sporu ideologicznego. Ludzie rozgrzeszają się z braku oględności i kultury, bo uważają, że cel uświęca środki - mówi dr hab. Kazimierz Sikora, polonista.

Aktualizacja: 04.12.2020 22:48 Publikacja: 04.12.2020 10:00

Kazimierz Sikora: Elity ponoszą odpowiedzialność za język

Foto: Reporter, Tomasz Jastrzębowski

Plus Minus: Czy będziemy musieli wykropkować dużo słów w naszej rozmowie?

To zależy od nas i od dojrzałości czytelnika. Jestem zdania, że zasadniczo nie ma brzydkich słów. Kiedy przyjrzeć się temu, skąd one się wzięły, to widać, że bardziej zależy to od ludzi niż od natury samego języka. Najgorsze, rynsztokowe słowa, wulgaryzmy pierwotnie nazywały np. dziurę w czymś („d..."), szyszkę świerkową („ch...") albo – to bodaj najgorsze – kurę („k..."). Gdy się przyjrzeć naturze wulgarności, trzeba by się zastanowić, do jakich treści kultury ona należy.

Ostatni okres nie pozostawia wątpliwości co do tego, że wulgarność stała się powszechna.

Ta moja wycieczka językoznawcy w przeszłość ma przekonać, że w naturze wulgarności leży agresja. Od słowa do słowa i... rozmowa się kończy, a otwiera droga np. do rękoczynów. Mamy dziś do czynienia z niebywałą ekspansją wulgarności i pospolitego chamstwa w różnych przestrzeniach komunikacyjnych i, niestety, jest na to coraz większe przyzwolenie.

Skąd to przyzwolenie?

Trudno na to odpowiedzieć. Moment odzyskania wolności bardzo silnie się objawił w języku. To była reakcja na silnie sformalizowany język poprzedniej epoki, który był kojarzony z nowomową. Remedium widziano – przynajmniej tak się wtedy wydawało – w otwarciu się nowych, młodych mediów na język potoczny. To miała być nowa komunikacja: swobodny, szczery język, wystarczająco mocny, by udźwignąć nowe treści i aspiracje społeczne.

Pamiętam, że na początku lat 90. celowało w tym radio RMF. Oswajaliśmy więc powoli sytuację, w której rzeczy do niedawna uważane za kompromitujące (np. potoczny język w mediach) stały się normą. W ślad za tym poszła afirmacja negatywnych wzorców polszczyzny. Ale gdy obiegowa i nacechowana emocjonalnie polszczyzna zaczyna wkraczać w niedostępne dla niej do tej pory rejony komunikacji, to z punktu widzenia języka jest to zjawisko chore. To, co przynosiło ujmę osobie wykształconej, było kompromitujące, stało się nobilitujące. Wolność w ten sposób pojmowana, która nie szuka dla siebie ograniczeń, nie szanuje niczego, musiała się skończyć nieco anarchizującą afirmacją zupełnej wolności w słowach jako najlepszego sposobu wyrażania siebie.

Język ewoluuje i może to jest pewne stadium rozwoju?

Mówiła pani o wykropkowywaniu, będę starał się uniknąć słów, które tego wymagają, mamy ich aż nadto. W młodym pokoleniu ograniczenie dla swobodnego wypowiadania się jest jakby pojmowane na opak, niczym krępujący gorset. Kiedy sam słyszę ten „kurwijski" język w ustach studentów zacnych uniwersytetów, staram się więc interweniować. Zwracam im uwagę: jeśli traktujecie poważnie dyscyplinę humanistyczną, którą studiujecie, to troska o bogaty intelektualnie język jest dla was racją istnienia. Młody człowiek odpowiedział mi tak: „ależ, proszę pana, my do pana nie mówimy, rozmawiamy między sobą".

„Psy" Pasikowskiego z 1992 roku były jednym bluzgiem. Ale o ile można zrozumieć środowiska przestępcze, to co z inteligentem Adasiem Miauczyńskim w filmie „Dzień świra", który mówi w taki sposób?

Twórczość artystyczna korzysta ze specjalnych praw. Przypomnę, że trafiało się to największym. „Psy" Pasikowskiego pokazywały męskie środowiska nastawione na wyjątkowo brutalny, emocjonalny styl przekazu. W filmie to nurt prowokacyjny. Ale film stał się znakiem czasu i uruchomił łańcuch wydarzeń, który doprowadził do nieuchronnej instrumentalizacji wulgarności. I dewulgaryzacji słów.

To znaczy?

Zacierania brzydkiej strony słów. Przestają być pojmowane jako wulgarne. Takim słowem jest „zajebisty" albo „olewać". To słowa łamiące obyczajowe tabu, nie do przyjęcia w ustach kobiet. Ja pamiętam je z własnego doświadczenia w wojsku. Kiedy znalazłem się w Wyższej Oficerskiej Szkole Wojsk Zmechanizowanych, pierwsze zdanie, jakie usłyszałem z ust oficera brzmiało: – K..., a jak się nazywacie?

– Sikora, panie kapitanie.

– Sikora, wyjmijcie ręce z kieszeni, bo wam ch... paznokcie poobgryza.

Jak się potem przekonałem, to był to bardzo sympatyczny człowiek. W wojsku taki język był powszechny. Ten styl uprawiania języka jest właściwy pewnym środowiskom. W środowisku dziennikarskim uchodzą za potoczne. Jestem jak najdalszy, żeby kogokolwiek odsądzać od czci i wiary. Natomiast szczególną odpowiedzialność za język ponoszą elity i środowiska, które do takiej sytuacji dopuściły. Demokratyzacja życia i emancypacja kobiet odegrały tu na pewno sporą rolę.

Potocki, Fredro bywali obsceniczni, Kochanowskiemu też trafiała się dosadność.

Ale dzisiaj zniknęła z języka polskiego taka kategoria jak frywolność. Nie umiemy mówić o miłości. Byłem świadkiem, kiedy w autobusie dziewczyna zwróciła uwagę swojemu partnerowi słowami, które mnie nie przeszłyby przez gardło. Nie przejmowała się moją obecnością, zresztą.

Przyzwyczajamy się do tego języka.

Dochodzi do paradoksu. Śledzimy rozmowę w studiu telewizyjnym i słyszymy, jak ktoś mówi: „bredzi pan jak potłuczony. Brał pan coś dzisiaj?". Skonfrontujmy to z inną wypowiedzią, która niedawno była jeszcze normą w wypowiedzi publicznej: „Moim zdaniem jest niezupełnie tak jak pan mówi. Mam inne zdanie na ten temat". Okazuje się, że ten drugi komunikat pojmowany jest nie tylko jako dowód słabości. Niektórzy widzą w tym nawet przejaw manipulacji, krętactwa.

Oglądamy triumfalny pochód chamstwa. I bardzo trudno jest się temu przeciwstawiać bez zdecydowanej postawy społeczeństwa, przynajmniej jego bardziej wykształconej części. Przepisy prawa, dodam, jednoznacznie stanowią, że przeklinanie w miejscu publicznym jest karane.

Ale skoro same elity tak mówią? Słyszeliśmy polityków nagranych na taśmy. „Ch..., d... i kamieni kupa" w ustach ministra, skądinąd wnuka wielkiego pisarza. Politycy ratyfikowali taki język.

Uważam, że podsłuchiwanie jest nieetyczne, a jeśli z tego rodzaju materiału czyni się materiał polityczny, to należy też uderzyć się we własne piersi. Pewien polityk prawicy, wtedy młody, w pewien niedopuszczalny sposób wyraził się o prezydencie Komorowskim. Niewątpliwie doszło do instrumentalizacji wulgarności. Do tego przyłożyły ręce obie strony obecnego sporu politycznego. Kładzie się to cieniem na relacjach społecznych. Ludzie rozgrzeszają się z powodu własnych grzechów językowych. Śledziłem to uważnie, gdy narastała temperatura sporu wokół katastrofy smoleńskiej, szczególnie w internecie. Wydaje się, że był to przełomowy moment; to wtedy słowa udały się na bezwzględną wojnę. Spotykamy dzisiaj strasznie brzmiące nawoływania do lekceważenia głowy państwa czy do rozprawienia się z politycznym przeciwnikiem. Idzie mi tu szczególnie o te najbardziej zuchwałe, niszczące ludzi komentarze, wyrażające niepohamowane frustracje. Dla mnie to karygodne. Normalni ludzie zaczynają się w internecie chować przed tym, jak po jakichś mysich dziurach. Tworzy się konflikt, z którego nie będzie wyjścia.

Czy brutalność uległa instrumentalizacji?

Język został wplątany w służbę sporu ideologicznego. Ludzie rozgrzeszają się z braku oględności i kultury, bo uważają, że cel uświęca środki: pokonać, a nie przekonać. Komentarze po ostatnich wydarzeniach i programach telewizyjnych: ktoś kogoś zaorał, ktoś kogoś zajechał. Z przykrością stwierdzam, że każda taka wypowiedź stanowi atak na osobę. W duchu solidarności należałoby się od pewnych rzeczy w dyskursie politycznym powstrzymać. Trzeba by się uderzyć w piersi i szukać otrzeźwienia.

Jeszcze niedawno mówiono, że ktoś klnie jak szewc, mówi językiem dorożkarskim. Szewc mógł, ale panienka w salonie nie mogła.

Emancypacja otworzyła kobietom drogę do rejestrów języka, które dawniej były dla nich niedostępne. Kiedyś brak ogłady był przeszkodą w sytuacjach towarzyskich. Człowiek z takim słownictwem nie miałby czego szukać poza własnym środowiskiem. Na wsi w wielu sytuacjach przeklinanie, a zwłaszcza przeklinanie przy kobietach, było potępiane. Dziś to się zmieniło. Negatywne wzorce stały się powszechne. Dlaczego, do końca nie wiem.

Wieś mówi tak samo jak miasto, a przede wszystkim tak jak telewizor.

Także środowiska kibicowskie, którym niesłusznie przypisuje się pochodzenie z nizin, brak aspiracji, perspektyw życiowych. Ale przecież kibicami Legii czy Wisły są studenci dobrych uniwersytetów. Zmieniamy się jako społeczeństwo. Dokonuje się wielka egalitaryzacja, a zanikają opiniotwórcze elity. Prof. Kazimierz Ożóg mówi, że ta „choroba" przejdzie, kiedy ukształtuje się w pełni klasa średnia, która zapewni pewną stabilizację w języku. Mam jednak wątpliwości, czy tak się stanie.

Nauka zna tzw. efekt Flynna: stały wzrost przeciętnego ilorazu inteligencji w populacji. Od lat 80. ubiegłego wieku naukowcy zauważają odwrócenie tej tendencji w krajach najbardziej rozwiniętych. Jednym z objawów jest zubożenie języka. Nie chodzi tylko o słownictwo, ale również o subtelności językowe, które pozwalają na złożone myślenie i wyrażanie opinii. Zachodnia cywilizacja masowo głupieje?

Takie badania były prowadzone przez socjolingwistów. Brytyjski uczony Basil Bernstein badał językowo środowiska młodzieży, uczniów gorszych i lepszych szkół. Sformułował tezę, że istnieje kod ograniczony i kod rozwinięty. Język jest nie tylko narzędziem komunikacji, ale także narzędziem poznania i interpretacji świata. Jeśli ktoś zaniedba kształcenie elokwencji swego dziecka, nigdy nie osiągnie ono właściwego poziomu rozwoju, ponieważ zabraknie mu już potrzebnych do tego narzędzi.

Pojawiają się słowa, które wyrażają głównie emocje. Uczuciami, które najchętniej wyrażamy, są aprobata i dezaprobata. Kod intelektualny zaczyna przypominać tupanie nogami, wrzaski. Trzeba uznać, że jest to kod cywilizacji, która ponosi klęskę na polu edukacji.

Ale żyjemy w czasach, kiedy dominującym środkiem komunikacji jest obraz, nie słowo. Nie piszemy listów, tylko wysyłamy filmik lub mem. Może język staje się niepotrzebny.

To chyba stwierdzenie na wyrost. Był moment fascynacji mową ciała. W pewnej dyskusji zastanawiano się, czy może powinniśmy komunikować się jak filmowi komandosi, używając wyłącznie środków parajęzykowych. Skrótowość i tempo życia przekładają się na język współczesny, np. „cze", „nara", „komp", „info"; ujawnia się też tak umotywowane dążenie do ikoniczności przekazu – weźmy tak chętnie stosowane dziś prezentacje. Jednak rola języka jako narzędzia komunikacji pozostaje niezagrożona.

Wizualizacja przekazu to co innego. Badanie prowadzone wśród studentów i uczniów wskazuje, że mają oni poważne trudności ze zrozumieniem tekstu. Dochodzi do sytuacji absurdalnych: studenci nie wiedzą, co mają robić z długopisem i kartką na wykładzie, oczekują prezentacji. Język wymaga wyobraźni.

Już w początkowych klasach szkoły podstawowej dzieci robią prezentacje.

Mówiąc żartobliwie: uczestniczymy w nurcie cywilizacyjnym, który sam nas niesie. Nie da się uniknąć tworzenia hybrydalnych form komunikacji. Suchary, memy, intertekstualność to jest rzeczywistość komunikacji internetowej. Ale poza nią istnieje komunikacja językowa. I trudno sobie wyobrazić, żebyśmy zamiast kodem językowym zaczęli posługiwać się obrazkami. Zmienił się sposób rozumienia tekstu. Nie uważam, żebyśmy musieli czuć się zagrożeni tą szybką komunikacją, która uwzględnia również obraz. Być może słowo zostanie zmarginalizowane, ale nie ma mowy, by zostało całkiem usunięte. Ale możemy oczekiwać otrzeźwienia w kulturze. Internet już pokazuje swoje słabości.

Jeśli mowa o skracaniu, to działa amerykański sposób komunikacji. „Pokazać fu...a". Nawet małe dzieci w przedszkolu to robią, nie wiedząc prawdopodobnie, co to znaczy.

Okcydentalizacja języka objawiła się po 1989 roku. Bezmyślna afirmacja i zapatrzenie na Zachód sprawiły, że powstały słowa, które zrobiły u nas zastanawiającą karierę i odgrywają dziś istotną rolę w języku. Na przykład „sorry", „ups!", „hello". Dają poczucie nobilitacji. Modę na angielszczyznę utrwalają również środowiska korporacyjne, które dziś odgrywają istotną rolę w rozwoju języka. Używa się tam zazwyczaj dwóch lub trzech języków, zatem pożyczki są częste. Jednak mimo wszystko nie powoduje to wielkiego zagrożenia dla języka.

Tzw. plankton językowy jest groźny? Te wszystkie „tak naprawdę", „po prostu"?

Odpowiem przykładem. Było przez kilka lat modne tajemnicze słówko „tak", wyrażające poszukiwanie afirmacji, szczególnie częste przy przekonywaniu kogoś, które zastępowało potoczne „co nie?" („Zjadłoby się coś dobrego, co nie?"). Owo tak, chętnie dodawane bez widocznej potrzeby słowo, pochodzi z mówionej angielszczyzny.

Angielski ma uboższy niż polski repertuar przekleństw. Jedno słowo na „f" dodawane do czasowników, rzeczowników, przysłówków. Oraz łagodniejsze „bloody", które występuje już chyba tylko w filmach dla dzieci. W serialach dystrybutor ma dwa wyjścia: tłumaczyć na polski mocnym odpowiednikiem albo złagodzić, tłumacząc, „cholera". Przy tym, co słyszymy dziś, to ostatnie wydaje się niewinne.

Powiedzmy sobie, że są okoliczności, w których wulgarność może być uzasadniona. Znajoma profesor, która krytykowała moje pryncypialne podejście do tych spraw, powiedziała mi kiedyś: „Panie Kazimierzu, trudno wymagać od dorosłego mężczyzny, żeby mówił »ojejku!«, kiedy uderzy się młotkiem w palec. Przemyślałem tę sprawę. Jestem zdania, że z tego bezmyślnego „fuckania" (różnica językowa pozwala mi zachować dystans) szczęśliwie się wyrasta. Natomiast, ma pani rację – język polski pod względem agresji jest niesłychanie bogaty. I tu jest problem.

Dlaczego rozwinęliśmy właśnie tę dziedzinę języka?

Być może przyczyniło się do tego głębokie rozwarstwienie, które nastąpiło w czasie, gdy szlachta zbudowała swoją odrębność w stosunku do stanu chłopskiego (XVI–XVII). Niektóre słowa mające konotację plebejskości i wiejskości, np. gbur – czyli bogaty gospodarz; dziwka – dziewczyna ze wsi, służąca, szybko uzyskały znaczenie deprecjonujące, wyrażające niechęć i pogardę. W kulturze mieszczańskiej – mam na myśli Zachód – te różnice nie mogły były tak głębokie, zwyciężyło podejście, powiedziałbym, bardziej solidarnościowe.

Te ciężkie słowa również w języku wiejskim były łagodniejsze?

Tu były neutralne („dziewka/dziywka" to zwykle „córka"). Weźmy jednak język staropolski. Za najcięższe słowo, którym atakuje się, poniża matkę rozmówcy („k... twoja mać") w XIV, XV wieku można było stracić głowę, jeśli osoba obrażona dowiodła, że skutkiem pomówienia doszło do obrazy czci (mogła też sama jąć się miecza). Kary za pomówienia bywały dotkliwe, czasem trzeba było swoje słowa dosłownie odszczekać publicznie. Za naruszanie czci i godności groziły surowe kary – mówią o tym księgi sądowe. Zresztą można tu przywołać też przykazanie „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu", co dotyczy sytuacji, kiedy ktoś lży i poniża, używając przykrych, deprecjonujących słów. Mam wrażenie, że tych słów jest bardzo dużo.

Obraźliwe gesty też się przyjęły.

Tak, środkowy palec. Chętnie używamy palców ułożonych w literę V, na znak zwycięstwa. Ale mało kto wie, że odwrócone palce ułożone nieco inaczej w innych kulturach mają znaczenie obraźliwe. Kiedyś takim niesłychanie wulgarnym gestem była nasza „figa".

Przekleństwa pisane mają taką samą mocną wymowę czy też są łagodniejsze? Z inną grafią, na przykład „q" zamiast „k"?

To tylko mistyfikacja. W kulturze polskiej seksualność zawsze była tabu. Kiedy słyszymy słowo „pieprzyć" i uciekamy się do pierwowzoru, widzimy, że to tylko eufemizm. Zmienia się pisownię po to, żeby administrator strony internetowej nie zbanował autora. I ma się, o dziwo, jeszcze do niego pretensje, że usuwając ordynarne komentarze, narusza święte prawo do wolności wypowiedzi. Ale przepraszam – wulgarność jako sposób wyrażania siebie jest w konflikcie z interesem społecznym, niszczy kulturę dialogu i dlatego jest nie do przyjęcia. Popuściliśmy sobie za bardzo. Nie jesteśmy na wojnie. 

Dr hab. Kazimierz Sikora jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, pracuje na Wydziale Polonistyki w Katedrze Historii Języka i Dialektologii; autor książki „Grzeczność językowa wsi"

Plus Minus: Czy będziemy musieli wykropkować dużo słów w naszej rozmowie?

To zależy od nas i od dojrzałości czytelnika. Jestem zdania, że zasadniczo nie ma brzydkich słów. Kiedy przyjrzeć się temu, skąd one się wzięły, to widać, że bardziej zależy to od ludzi niż od natury samego języka. Najgorsze, rynsztokowe słowa, wulgaryzmy pierwotnie nazywały np. dziurę w czymś („d..."), szyszkę świerkową („ch...") albo – to bodaj najgorsze – kurę („k..."). Gdy się przyjrzeć naturze wulgarności, trzeba by się zastanowić, do jakich treści kultury ona należy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Uczynić Amerykę znowu wielką? MAGA to wołanie Amerykanów o powrót solidarności
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę