Ale żyjemy w czasach, kiedy dominującym środkiem komunikacji jest obraz, nie słowo. Nie piszemy listów, tylko wysyłamy filmik lub mem. Może język staje się niepotrzebny.
To chyba stwierdzenie na wyrost. Był moment fascynacji mową ciała. W pewnej dyskusji zastanawiano się, czy może powinniśmy komunikować się jak filmowi komandosi, używając wyłącznie środków parajęzykowych. Skrótowość i tempo życia przekładają się na język współczesny, np. „cze", „nara", „komp", „info"; ujawnia się też tak umotywowane dążenie do ikoniczności przekazu – weźmy tak chętnie stosowane dziś prezentacje. Jednak rola języka jako narzędzia komunikacji pozostaje niezagrożona.
Wizualizacja przekazu to co innego. Badanie prowadzone wśród studentów i uczniów wskazuje, że mają oni poważne trudności ze zrozumieniem tekstu. Dochodzi do sytuacji absurdalnych: studenci nie wiedzą, co mają robić z długopisem i kartką na wykładzie, oczekują prezentacji. Język wymaga wyobraźni.
Już w początkowych klasach szkoły podstawowej dzieci robią prezentacje.
Mówiąc żartobliwie: uczestniczymy w nurcie cywilizacyjnym, który sam nas niesie. Nie da się uniknąć tworzenia hybrydalnych form komunikacji. Suchary, memy, intertekstualność to jest rzeczywistość komunikacji internetowej. Ale poza nią istnieje komunikacja językowa. I trudno sobie wyobrazić, żebyśmy zamiast kodem językowym zaczęli posługiwać się obrazkami. Zmienił się sposób rozumienia tekstu. Nie uważam, żebyśmy musieli czuć się zagrożeni tą szybką komunikacją, która uwzględnia również obraz. Być może słowo zostanie zmarginalizowane, ale nie ma mowy, by zostało całkiem usunięte. Ale możemy oczekiwać otrzeźwienia w kulturze. Internet już pokazuje swoje słabości.
Jeśli mowa o skracaniu, to działa amerykański sposób komunikacji. „Pokazać fu...a". Nawet małe dzieci w przedszkolu to robią, nie wiedząc prawdopodobnie, co to znaczy.
Okcydentalizacja języka objawiła się po 1989 roku. Bezmyślna afirmacja i zapatrzenie na Zachód sprawiły, że powstały słowa, które zrobiły u nas zastanawiającą karierę i odgrywają dziś istotną rolę w języku. Na przykład „sorry", „ups!", „hello". Dają poczucie nobilitacji. Modę na angielszczyznę utrwalają również środowiska korporacyjne, które dziś odgrywają istotną rolę w rozwoju języka. Używa się tam zazwyczaj dwóch lub trzech języków, zatem pożyczki są częste. Jednak mimo wszystko nie powoduje to wielkiego zagrożenia dla języka.
Tzw. plankton językowy jest groźny? Te wszystkie „tak naprawdę", „po prostu"?
Odpowiem przykładem. Było przez kilka lat modne tajemnicze słówko „tak", wyrażające poszukiwanie afirmacji, szczególnie częste przy przekonywaniu kogoś, które zastępowało potoczne „co nie?" („Zjadłoby się coś dobrego, co nie?"). Owo tak, chętnie dodawane bez widocznej potrzeby słowo, pochodzi z mówionej angielszczyzny.
Angielski ma uboższy niż polski repertuar przekleństw. Jedno słowo na „f" dodawane do czasowników, rzeczowników, przysłówków. Oraz łagodniejsze „bloody", które występuje już chyba tylko w filmach dla dzieci. W serialach dystrybutor ma dwa wyjścia: tłumaczyć na polski mocnym odpowiednikiem albo złagodzić, tłumacząc, „cholera". Przy tym, co słyszymy dziś, to ostatnie wydaje się niewinne.
Powiedzmy sobie, że są okoliczności, w których wulgarność może być uzasadniona. Znajoma profesor, która krytykowała moje pryncypialne podejście do tych spraw, powiedziała mi kiedyś: „Panie Kazimierzu, trudno wymagać od dorosłego mężczyzny, żeby mówił »ojejku!«, kiedy uderzy się młotkiem w palec. Przemyślałem tę sprawę. Jestem zdania, że z tego bezmyślnego „fuckania" (różnica językowa pozwala mi zachować dystans) szczęśliwie się wyrasta. Natomiast, ma pani rację – język polski pod względem agresji jest niesłychanie bogaty. I tu jest problem.
Dlaczego rozwinęliśmy właśnie tę dziedzinę języka?
Być może przyczyniło się do tego głębokie rozwarstwienie, które nastąpiło w czasie, gdy szlachta zbudowała swoją odrębność w stosunku do stanu chłopskiego (XVI–XVII). Niektóre słowa mające konotację plebejskości i wiejskości, np. gbur – czyli bogaty gospodarz; dziwka – dziewczyna ze wsi, służąca, szybko uzyskały znaczenie deprecjonujące, wyrażające niechęć i pogardę. W kulturze mieszczańskiej – mam na myśli Zachód – te różnice nie mogły były tak głębokie, zwyciężyło podejście, powiedziałbym, bardziej solidarnościowe.
Te ciężkie słowa również w języku wiejskim były łagodniejsze?
Tu były neutralne („dziewka/dziywka" to zwykle „córka"). Weźmy jednak język staropolski. Za najcięższe słowo, którym atakuje się, poniża matkę rozmówcy („k... twoja mać") w XIV, XV wieku można było stracić głowę, jeśli osoba obrażona dowiodła, że skutkiem pomówienia doszło do obrazy czci (mogła też sama jąć się miecza). Kary za pomówienia bywały dotkliwe, czasem trzeba było swoje słowa dosłownie odszczekać publicznie. Za naruszanie czci i godności groziły surowe kary – mówią o tym księgi sądowe. Zresztą można tu przywołać też przykazanie „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu", co dotyczy sytuacji, kiedy ktoś lży i poniża, używając przykrych, deprecjonujących słów. Mam wrażenie, że tych słów jest bardzo dużo.
Obraźliwe gesty też się przyjęły.
Tak, środkowy palec. Chętnie używamy palców ułożonych w literę V, na znak zwycięstwa. Ale mało kto wie, że odwrócone palce ułożone nieco inaczej w innych kulturach mają znaczenie obraźliwe. Kiedyś takim niesłychanie wulgarnym gestem była nasza „figa".
Przekleństwa pisane mają taką samą mocną wymowę czy też są łagodniejsze? Z inną grafią, na przykład „q" zamiast „k"?
To tylko mistyfikacja. W kulturze polskiej seksualność zawsze była tabu. Kiedy słyszymy słowo „pieprzyć" i uciekamy się do pierwowzoru, widzimy, że to tylko eufemizm. Zmienia się pisownię po to, żeby administrator strony internetowej nie zbanował autora. I ma się, o dziwo, jeszcze do niego pretensje, że usuwając ordynarne komentarze, narusza święte prawo do wolności wypowiedzi. Ale przepraszam – wulgarność jako sposób wyrażania siebie jest w konflikcie z interesem społecznym, niszczy kulturę dialogu i dlatego jest nie do przyjęcia. Popuściliśmy sobie za bardzo. Nie jesteśmy na wojnie.
Dr hab. Kazimierz Sikora jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, pracuje na Wydziale Polonistyki w Katedrze Historii Języka i Dialektologii; autor książki „Grzeczność językowa wsi"