Oczywiście politolodzy w Chinach wiedzą lepiej, bo mają dobry wywiad, a Rosjanie już wiedzą najlepiej, bo są po części architektami tego mentalnego krajobrazu politycznego. Upraszczając jeszcze bardziej, tenże politolog zauważyłby, że Polacy odnosili często zwycięstwa nad Rosją, jak na przykład 410 lat temu, gdy zajęli Moskwę lub 100 lat temu, gdy pobili bolszewików i uratowali Europę.

Rosja – w opinii wielu analityków w Polsce utrzymujących, że trzeba się od nich uczyć, bo każdy Polak wypija z mlekiem matki dogłębną znajomość duszy rosyjskiej – jest obecnie państwem słabym, niewydolnym i gospodarczo upadającym. W dodatku zagrożonym w swej esencji przez rozrodczość np. muzułmanów. Rosja nie stanowi już – twierdzą mędrcy – zagrożenia ani dla Polski, ani dla reszty świata; wystrzegać należy się właśnie Niemców i dowodzonej przez nich UE, która ma nie tylko takie same plany imperialne jak Związek Sowiecki, ale podobną ideologię i mechanizmy kontroli nad ujarzmianymi narodami. Rosji można współczuć, ale nie bać się jej. Można by nawet odnieść wrażenie, że wojska amerykańskie w Polsce są gwarantem bezpieczeństwa przed najazdem z zachodu. Prezydent Trump kocha naszego prezydenta, nie znosi Angeli Merkel, od której woli Putina, więc jest oczywiste, że rozmieszcza się u nas, by nie dopuścić do budowy Nord Stream 2.

Tymczasem jednak, i to w dodatku w ostatnich dniach, Rosja dokonała kolejnego, błyskotliwego manewru wojskowego. Kiedy wszyscy byli zajęci pandemią i wyborami w Ameryce – tak jak kiedyś olimpiadami w Pekinie i Soczi – Rosjanie, bez jednego wystrzału, przesunęli dwa tysiące wyszkolonych żołnierzy w jeden z bardziej strategicznych punktów w pobliżu granicy NATO. 10 listopada podpisano dokument, co do którego dwie strony, Armenia i Azerbejdżan, utrzymują, że nie ma on żadnego prawnego znaczenia, ale ta trzecia strona, Rosja, nazwała swoje wojska siłami pokojowymi i weszła między obie walczące strony do Górskiego Karabachu. Jego historia i mapa jest mocno skomplikowana, ale problem polega na tym, że znajduje się on w sercu Kaukazu, gdzie przebiegają najważniejsze węzły transportu ropy naftowej i gazu z Morza Kaspijskiego do Turcji i Europy. Wojska rosyjskie są już na Kaukazie (południowym), ale z punktu widzenia prawa międzynarodowego – nielegalnie, bo na obszarach należących do Gruzji: w Abchazji od 1993 r. i w Południowej Osetii od 2008 r. Te rosyjskie uzbrojone przyczółki uznawane są tylko przez Wenezuelę, Nikaraguę, Syrię i państwo zwane Nauru. Istnieje obawa, że dalsze przesunięcie Rosji w tym regionie na lata zamrozi proeuropejskie i prodemokratyczne ambicje Gruzji.

Opinia publiczna i media łatwo przyzwyczajają się do rzeczywistości, gdy zaczyna ona schodzić z pierwszych stron gazet. W Mołdawii wybory prezydenckie wygrała właśnie proeuropejska Maia Sandu, ale za rzeką stacjonują wojska rosyjskie w kolejnej – nieuznawanej przez resztę świata – uzbrojonej enklawie, w Naddniestrzu. Żołnierze z 14. Armii zostali tam nazwani siłami pokojowymi i zagrażają nie tylko Mołdawii, ale i Ukrainie, która ma wojska rosyjskie na swoim terytorium na Krymie i w Donbasie, i na swojej, liczącej dwa tysiące kilometrów granicy z Rosją. Na Białorusi zaś istnieją oficjalnie dwie bazy rosyjskie: na Wilejce i w Hancewiczach, ale trudno jest być pewnym, gdzie leży granica między wojskiem białoruskim i rosyjskim.

Gdyby ktoś zapomniał, to Polska ma własną granicę z Rosją: 232 kilometry rozkosznych lasów pełnych grzybów, za którą jednak zgromadzone są nowoczesne wyrzutnie rakietowe, czołgi, armaty i około 20 tysięcy wojskowych. Ale należy głosić, że Niemcy są największym zagrożeniem – może Rosja w to uwierzy i się zdemobilizuje.