To skupienie się na rzeczywistości społeczno-kulturowej jest zrozumiałe, bo to w tych obszarach toczy się debata publiczna. Natomiast z głosów, które może nie były publiczne, ale które docierały do mnie prywatnie, można wnioskować, że ten tekst odbił się także szerokim echem wśród „prowincjonalnych" księży, którzy zadają sobie dziś pytania, jak w ogóle mówić o wierze, o doświadczeniu odkupienia w sytuacji, gdy pojęcia takie jak miłość czy grzech przestają oznaczać to, co oznaczały przez wieki. Ta debata nie ma może publicznego charakteru, ale ona w Kościele powinna się toczyć, bo rozpad katolickiego imaginarium rodzi wyzwania nie tylko dla rzeczywistości społeczno-kulturowej, ale także dla rzeczywistości wiary. Dlatego nie ukrywam, że te reakcje najbardziej mnie ucieszyły.
Często pada argument, że nakreślony przez pana obraz jest zbyt pesymistyczny, wręcz defetystyczny. Krytycy zarzucają panu, że skupił się pan jedynie na warstwie diagnostycznej, opisowej, że w tekście zabrakło wymiaru postulatywnego.
W wielu polemikach, zwłaszcza ze strony tradycyjnych środowisk katolickich, pojawia się wręcz zarzut, że to tekst „kapitulancki". Natomiast trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że Kościół nie ma dziś języka, którym mógłby opowiadać o tajemnicy odkupienia w zrozumiały, a jednocześnie atrakcyjny dla współczesnego odbiorcy sposób. To zresztą nie tylko mój pogląd. Jeden z duchownych, z którym rozmawiałem po publikacji artykułu, zwrócił mi uwagę, że odpowiedź papieża Franciszka, że chrześcijanie mają być ludźmi szerzącymi miłość, radość i entuzjazm, nie jest chyba odpowiedzią adekwatną, bo wtedy niczym byśmy się nie różnili od osób niewierzących. Kościół więc wciąż czeka na proroka, który pokaże na nowo, jak opowiedzieć ludziom, że co prawda człowiek jest słaby i grzeszny, ale w swej nieskończonej miłości Bóg poprzez ofiarę z samego siebie na krzyżu z tej naszej ludzkiej biedy nas wyzwala. Niestety, dzisiejszy świat albo nie chce tej słabości czy grzechu dostrzegać, albo szuka odkupienia w ludzkich receptach.
Jeżeli jednak idzie o odbiór tej gorzkiej diagnozy, to z mojej perspektywy najcenniejsze było to, że wśród szeregowych kapłanów był on zgoła inny niż wśród przedstawicieli środowisk katolickich – wielu księży mi za ten tekst szczerze dziękowało, zwracając uwagę, że potrzebne jest nam takie otrzeźwienie, właśnie rzetelna diagnoza, by w ogóle móc zacząć jakąkolwiek kurację.
Ale z pańskiego tekstu zrozumiałem, że ta kuracja jest już niemożliwa.
Rzeczywistość nie jest linearna i deterministyczna, i różne rzeczy mogą się jeszcze zdarzyć. Zresztą w przeszłości mieliśmy już do czynienia z bardzo podobnymi sytuacjami, choćby przed rewolucją francuską czy też w okresie fin de siecle'u na przełomie wieków XIX i XX. Wówczas silne były nurty liberalizacyjne i sekularyzacyjne, także w samym Kościele. Traumatyczne doświadczenia rewolucyjne czy wojenne, których nikt przecież nie zakładał ani tym bardziej oczekiwał, położyły jednak tym nurtom kres. Analogicznie dziś, gdyby analizować same trendy społeczno-kulturowe, to ich efekt jest już dobrze widoczny. Ale wiemy, że rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana, jako katolicy wierzymy, że ma też wymiar metafizyczny, że w Kościele działa Duch Święty. Może czeka nas jakiś ogromny konflikt i doświadczenie absurdalnego zła? A może odpowiedź przyjdzie w wymiarze metafizycznym za sprawą jakiegoś nowego proroka na XXI wiek? Tego oczywiście nie wiemy, ale żadnego scenariusza nie możemy wykluczyć.