Gdyby na obecną kampanię prezydencką popatrzył jakiś zupełnie niezaangażowany w nasze spory politolog, na przykład z USA czy Nowej Zelandii, musiałby stwierdzić, że w ustrojowy model polskiej prezydentury najlepiej wpisuje się Władysław Kosiniak-Kamysz. Ma on kilka przymiotów, które – w wypadku jego wygranej – gwarantowałyby, że polski system polityczny działałby najsprawniej.
Po pierwsze, nie należy ani do PiS, ani do PO, czyli tego duopolu, którego rywalizacja określana jest jako wojna polsko-polska. Ta zaś, jak każda wojna, rządzi się swoimi prawami. Celem walczących obozów nie jest w niej pokonanie przeciwnika, ale jego unicestwienie. Jest oczywiste, że ten wyniszczający konflikt będzie kontynuowany zarówno w przypadku zwycięstwa Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, jak i reelekcji Andrzeja Dudy. Prezydentura prezesa PSL byłaby szansą na jego zakończenie.
Po drugie, Kosiniak-Kamysz chyba naprawdę chce przeciwdziałać owej wojnie. Jego dotychczasowe słowa oraz, co jeszcze ważniejsze, realne zachowania, pokazują, że jest politykiem koncyliacyjnym, szukającym porozumienia ponad podziałami politycznymi, rozumiejącym przeciwstawne racje i potrafiącym znajdować zadowalające wszystkich rozwiązania. O ile inni raczej tylko o tym mówią, o tyle on wielokrotnie udowodnił, że to potrafi. Jest człowiekiem kompromisu – a tego właśnie oczekiwać należy od głowy państwa, która w określonych sytuacjach musi wcielić się w rolę arbitra na scenie politycznej. To wymaga zdolności do zachowania odpowiedniego dystansu od pozostałych organów podzielonej władzy i jednocześnie umiejętności rozwiązywania sporów. Nie sposób skutecznie zrealizować te zadania, nie mając zdolności do łączenia przeciwstawnych stanowisk. Wydaje się, że Kosiniak-Kamysz spośród wszystkich kandydatów najlepiej opanował tę umiejętność.
Po trzecie, z całej szóstki kandydatów jest politykiem najbardziej niezależnym. Wiemy, kto będzie dzwonił do Dudy czy Kidawy-Błońskiej z „dobrymi radami” w wypadku ich zwycięstwa. To samo dotyczy innych kandydatów. Kosiniak-Kamysz pokazał, że jest samodzielny w swoich decyzjach i niezależny w sądach. Udowodnił to nie dalej niż pół roku temu, gdy zdecydował o samodzielnym starcie PSL w wyborach parlamentarnych, a tym samym rozbiciu Koalicji Europejskiej. Podobnie odważny ruch wykonał, zapraszając na swój pokład Pawła Kukiza. To tylko dwa przykłady jego niezależności i samodzielności. Dlatego słowa Błażeja Spychalskiego o nim jako o „popychadle” Tuska były nie tylko obraźliwe, ale po prostu nieprawdziwe, by nie powiedzieć głupie.
Po czwarte, jest – obok Dudy – osobą o największym doświadczeniu politycznym. Z całym szacunkiem dla funkcji wicemarszałka Sejmu, prezydenta Słupska czy posła (o prezenterze telewizyjnym nie wspominając) pełnienie przez kilka lat funkcji ministra oraz wicepremiera daje podstawy do tego, by rozumieć mechanizmy rządzenia i zasady działania nowoczesnego państwa.