Powiedział mi kiedyś: „Nie znoszę koterii, antyszambrowań, załatwiania spraw pod stołem, koneksji i przypodchlebiania się. Nie odczuwam potrzeby sztucznych przyjaźni, cenię sobie swoje outsiderstwo. Z tymi, których szanuję, dogaduję się doskonale”.
I mówił też: – Ludzie czasem dziwią się, że nie staje przed nimi nawiedzony bufon, naburmuszony i wywyższający się. Może myślą: normalny facet, nie taki przystojny, nie taki szczupły, czasem lubi się napić, a potrafi zrobić coś, co daje się oglądać.
W tych dwóch zdaniach był cały on: uczciwy, zwyczajny. Pewnie ta jego nieumiejętność i niechęć do przepychania się łokciami sprawiła, że w ostatnich latach nie robił filmów. A przecież miał w dorobku znakomite pozycje, takie choćby jak mocny, rozliczeniowy obraz „Tam i z powrotem” czy toczący się po drugiej wojnie światowej „Sam pośród swoich”.
Jak mało kto, jeszcze w czasach PRL-u, potrafił robić filmy popularne, a jednocześnie na dobrym poziomie artystycznym: „Karate po polsku”, „Prywatne śledztwo”, „Trójkąt bermudzki”, „Zabić na końcu”, „Bez litości”.
To również Wójcik zrewolucjonizował polski serial kryminalny. W jego „Ekstradycji” pojawił się policjant, jakiego nie było wcześnie w polskim kinie: facet ze skazą, alkoholik z pękniętym życiem. Potem powstały jeszcze dwie transze cyklu, w których śledził powiązania szarej strefy gospodarczej i polityki.
– Udało nam się chyba pokazać trochę prawdy o współczesnej Polsce, nie w sposób nachalny, cierpiętniczy i nawiedzony. Wyszliśmy od codzienności, ale dotarliśmy, mam nadzieję, do spraw istotnych. Bo człowiek pilnuje, aby nie oszukiwać i kasować bilet w tramwaju, a jednocześnie obok są ludzie, którzy na co dzień mówią „Państwo to my”, mogą nakraść się do woli i pozostać szanowanymi obywatelami – mówił mi wtedy.
I podkreślał, że nie wolno zamykać oczu na brutalizację życia społecznego.