W najnowszej premierze Teatru Narodowego Jan Englert, który w maju skończy 81 lat, jest w życiowej formie, świetnej kondycji i czujnej samoświadomości.
Nie szarżuje z samozachwytem, co mu się zdarzało. Kiedy jego Lear ma jeszcze władzę – ironizuje. Potem miażdży gniewem. Lecz bez krzyku. Szybko też zaczyna się zastanawiać, co tak naprawdę uczynił, wypowiadając Kordelii wojnę domową. I rozważać, czy nie popełnił błędu, który okupi życiową klęską na koniec swej politycznej drogi, gdy wydawać się mogło, że raz zdobytej władzy nie odda nigdy, bo nie ma z kim przegrać.
Dodajmy, że pierwszy raz Jan Englert zagrał Leara ćwierć wieku temu w spektaklu Macieja Prusa, będąc już w zespole Narodowego za dyrekcji Jerzego Grzegorzewski. Sam aktor przyznał, że to nie był sukces.
Teraz, już jako dyrektor artystyczny, powierzył reżyserię Grzegorzowi Wiśniewskiemu.
Nagła katastrofa Leara
Początek spektaklu zapowiada się dobrze, poza jakością dźwięku, który czasami przepada w czeluściach mikroportów. Scenograf Mirek Kaczmarek przedłużył proscenium o kilka pierwszych rzędów, okno sceny zabudował falistymi plastikowymi płytami, które przy zmianach światła raz są zardzewiałe, a innym razem efektownie prześwitują, eksponując liszaje błota.