Jubileuszu Krystyny Jandy raczej nie odnotuje TVP Info, a jeśli już, to towarzyszyć będą temu komentarze z ustaloną z góry tezą. Niejeden reporter „Wiadomości” strasznie by cierpiał i wił się jak wąż, by o Jandzie powiedzieć coś pozytywnego. Taki mamy klimat.
Sam zresztą od lat spotykam się z przypadkami „chorych na Jandę”. Jedni przychodzą na jej spektakle po kilkanaście razy, inni deklarują, że w życiu tu nie przyjdą, bo Jandy po prostu nie cierpią. Na jubileuszowym wieczorze w Teatrze Polonia ze zrozumiałych względów nie było nikogo z grona tych drugich. Jubilatka w zjawiskowej kreacji Tomasza Ossolińskiego opowiedziała historię swego życia. Było w tym dużo pogody i humoru. I czasami nutka kokieterii.
Janda wybrała rodzaj bezpośredniego spotkania z publicznością, która ją kocha i którą podziwia. I ta decyzja chyba była słuszna.
Krystyna Janda wspominała profesorów, którzy nie dawali jej szans jako aktorce, kwestionowali talent, urodę, uważali, że nazwisko predestynuje ją raczej do cyrku niż na scenę. Nie akceptowali jej sposobu ubierania się, widzieli w niej bardziej typ chłopczycy niż panienki otulonej mgłą tajemniczości. Z miłością wspominała rodziców, zwłaszcza mamę. Z humorem opowiadała o temperamentnej gosposi, która otworzyła jej oczy i niemal kazała inaczej spojrzeć na ludzi. Przywoływała w pamięci reżyserów, których uwagi pamięta do dziś. Choćby taką: „jak wchodzisz na scenę, obiecujesz dużo”. Dwóch wybitnych kolegów, z których jeden przekonywał ją, że teatr to świątynia, a drugi raczej sugerował, że to… burdel.
Było o ważnych spotkaniach, ważnych rolach, ważnych wydarzeniach, w których przyszło jej uczestniczyć, było o ludzkich słabościach, ludzkich śmiesznostkach.