W sierpniu ubiegłego roku po raz pierwszy za rządów Aleksandra Łukaszenki na Białorusi rozpoczęły się masowe strajki. Nie trwały jednak długo, robotnicy szybko wrócili do pracy. Dlaczego się nie udało?
Nie mieliśmy żadnej organizacji. Coś podobnego było niegdyś na początku strajków w Polsce. Władze miały wystarczająco sił i środków, by to wszystko stłamsić. Nikt nie przygotowywał się do strajków. Robotnicy nie wiedzieli, co robić i jak się zachowywać. Trwały protesty powyborcze, ale panowała dezorientacja, nikt nie wiedział, którędy iść.
Liderów opozycji demokratycznej wsadzono za kraty albo wyrzucono z kraju. To miało znaczenie dla strajkujących?
Do strajków dojdzie jeszcze jesienią. Białorusini pozostaną w domach
W tamtych dniach nie byłem opozycjonistą i nie interesowałem się polityką. Po fali przemocy, która rozlała się w kraju po wyborach, porozmawialiśmy z kolegami w pracy (Mińska Fabryka Traktorów – red.), zjednoczyłem robotników i postanowiliśmy strajkować. Nie wiedziałem jednak, co mam robić, bo nie miałem nigdy takiego doświadczenia. Bardzo szybko wylądowałem w areszcie, podobnie jak liderzy strajków z innych zakładów. Zaczęła się przemoc, groźby i zwolnienia. Władze robiły wszystko, by decentralizować strajki, uniemożliwić zjednoczenie.