Rozpoczął się najbardziej ekscytujący wyścig polityczny świata. Bój o Biały Dom. Rozpoczął się od prawyborów w Iowa, które okazały się (małym) trzęsieniem ziemi. Pomimo agresywnej kampanii przegrało dwoje kandydatów typowanych na „oczywistych zwycięzców": u republikanów Donald Trump, u demokratów Hillary Clinton.
Wygrali kandydaci protestu – u republikanów ultrakonserwatywny i religijny senator z Teksasu Ted Cruz, który nie otwiera ust, jeśli nie mówi: „Boże błogosław coś tam...". U demokratów Hillary Clinton, salonowa wyjadaczka, co prawda uzyskała przewagę nad kontrkandydatem Bernie Sandersem, ale jest ona tak minimalna, że wszyscy traktują to jako pyrrusowe zwycięstwo.
Zarówno Sandersa, jak i Cruza (ale także Trumpa i Rubio – numery dwa i trzy republikańskich prawyborów) łączy jedno: wściekłość ich elektoratu na ich partyjny i waszyngtoński establishment. To o tyle ciekawe, że Sanders i Cruz są politykami od lat zasiadającymi w Kongresie. A więc należą do tzw. waszyngtońskiej elity.
Republikańskie prawybory przebiegają pod hasłem: „Jesteśmy wkurzonymi, konserwatywnymi, białymi i religijnymi Amerykanami". Trump, lokalna wersja Pawła Kukiza skrzyżowanego z Markiem Jurkiem, obraża wszystkich: kobiety, Latynosów, innych polityków. Gdyby Trump chciał zostać błaznem, nie miałby konkurentów. Ale Amerykanie wybierają prezydenta, więc dostał zimny prysznic.
Ted Cruz jest ultrakonserwatywnym chrześcijaninem, którego nie cierpią nawet partyjni koledzy – uznawany jest powszechnie za najbardziej znienawidzonego polityka w USA. Do tego ma nieskrywaną manię wielkości. Pomimo to Cruzowi udało się pozyskać głosy przeważnie konserwatywnych białych farmerów z Iowa, którzy nie mogą zrozumieć, jak to się stało, że w ich kraju śluby mogą brać geje, a „Murzyn", czyli Barack Obama, pokonał w 2012 roku białego przedsiębiorcę i republikanina Mitta Romneya.