Od wybuchu wojny minęły dwa tygodnie. Trwa społeczny zryw pomagania uchodźcom, ale przyjechało ich już 1,5 mln, a to nie koniec, musimy liczyć się z przyjazdem 3, a może 4 mln ludzi. Coraz więcej przybyszów po przekroczeniu granicy nie ma dokąd się udać. Tłoczą się na dworcach, gdzie często brakuje już miejsca, by choćby usiąść. Punkty recepcyjne są przepełnione. Wolontariusze apelują o pomoc do rządu i wojewodów. Samorządy – o relokację do miejscowości w całej Polsce.
Pospolite ruszenie
Brakuje organizacji i zarządzania kryzysowego. Dary rzeczowe i oferty mieszkaniowe wciąż napływają od ludzi i firm, ale coraz trudniej zarządzać tysiącami uchodźców na zasadzie pospolitego ruszenia. Wolontariusze mówią wprost: nie dajemy już rady, bo proste rezerwy się wyczerpują.
– Żarty się skończyły. Wojewoda tylko udziela wywiadów, jak wszystko jest pod kontrolą, a my wolontariusze jesteśmy już na skraju wytrzymałości fizycznej i psychicznej – napisała w mediach społecznościowych Joanna Niewczas, koordynatorka na warszawskim Torwarze, który przekształcono w punkt recepcyjny.
Wolontariuszka maluje czarny obraz: punktem nikt nie zarządza, z urzędu wojewódzkiego na miejscu jest jedna osoba bez wiedzy o zarządzaniu kryzysowym, kuchnię prowadzą bardzo młodzi harcerze, którzy nie są w stanie utrzymać standardu jakości i czystości. – Nie ma nawet klapek pod prysznic, setki osób pod tym samym prysznicem, są przypadki grzybicy i Covid-19 – alarmuje Niewczas.
Czytaj więcej
Panie Wicepremierze, chciałbym, aby Pan wiedział, że nikt z rządu kierowanego przez Mateusza Morawieckiego nie zadzwonił do nas z pytaniem, czy możemy pomóc. Nie zapytał też, co jest potrzebne uchodźcom, którzy znaleźli schronienie w domach moich przyjaciół. Nikt z rządu nawet nie wie, że Ukraińcy są pod naszymi dachami. Teraz już wie, tylko że z tego także nic zapewne nie będzie wynikać.