Bo poza oczywistą manifestacją swojego poparcia dla walczącej Ukrainy, pokazaniem światu, że w przeciwieństwie do Donalda Trumpa, rozumie znaczenie Europy i chce dopomóc państwom demokratycznym rozchwianym wewnętrznymi sprzecznościami, poza nieskrywaną sympatią dla Polski i Polaków, wzmocnieniem wschodniej granicy NATO, Joe Biden pokazał coś znacznie więcej: że politykę można i należy traktować jako instrument strojony wartościami etycznymi i humanitarnymi dla dobra człowieka i świata, nie interesem politycznym własnej partii, czy hegemonii narodu któremu się przewodzi.
To kontra do uklepanego przekonania, że polityka opiera się na matactwach i kłamstwach, że można oszukiwać, zdradzać, zmieniać sojuszników, byleby osiągnąć zamierzone cele. To kontra dla makiawelizmu. Poczynań despotów i dyktatorów, którzy zawsze byli, są i będą. W każdym systemie społecznym i politycznym.
Udowodnił też Biden swoim przemówieniem, że istnieją granice tzw. języka dyplomatycznego. Że nastaje taki moment, gdy wszelkie ceregiele i "układności" należy wyrzucić do kosza i mówić wprost. Ostrymi słowami. Gdy polityk niezwykle doświadczony, o nienagannej stylistyce swoich wypowiedzi, wzywa publicznie naród rosyjski do pozbycia się psychopaty, gdy mówi to przywódca najsilniejszego mocarstwa na świecie, to ma to niespotykane we współczesnej historii znaczenie. Zwielokrotnione - zważywszy, że dopiero co straszył Putin świat okrętami podwodnymi z 500 pociskami nuklearnymi, hipersonicznymi pociskami sterującymi (których notabene użył już w Ukrainie), nowoczesną technologią wojskową.
Czytaj więcej
Nie było w warszawskim wystąpieniu Joe Bidena żadnej rewolucyjnej deklaracji, ani żadnego nowego zobowiązania. Nie było rewolucyjnej myśli o geopolitycznej reorientacji świata – ale mało kto się tego spodziewał. Było natomiast wszystko to, co przywódca światowych demokracji winien powiedzieć w kraju wschodniej flanki NATO, na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie, która jest i pozostanie dla prezydenta USA symbolem walki o wolność i symbolem zwycięstwa.
Zatem, jeśli tak doświadczony i wyważony polityk nazywa prezydenta nuklearnego mocarstwa "rzeźnikiem", i "kłamcą", to świadczy o tym, że za nic ma groźne pomruki niedźwiedzia i wsadza żarzącą się żagiew w jego pysk. A trzeba pamiętać, że nie przegania się niedźwiedzia z lasu scyzorykiem i procą. Amerykanie zapewne dysponują technologią militarną o jakiej Putinowi się nie śniło, i nie obawiają się ataku z jego strony.