W umowie koalicyjnej wiele miejsca poświęcono zdrowiu Polaków. Ale czy nie przypomina ona panu bardziej koncertu życzeń niż zapowiedzi konkretnych zmian?
Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, jak mało miejsca w umowie koalicyjnej poświęcono zdrowiu. Polacy mówią przecież, że zdrowie powinno być najważniejszym obszarem i że potrzebna jest głęboka reforma. W umowie koalicyjnej mamy zaś wiele ogólników, a bardzo mało konkretów. W zasadzie koalicjanci kazali nam czytać między wierszami. Widzą system jako zbiór rozrzuconych wysp – między innymi szpitalnictwo i podstawowa opieka zdrowotna. Chcą postawić na zespoły terapeutyczne i wzmocnienie kompetencji innych zawodów medycznych. Traktuję to jako odwrócenie trendów, z którymi mieliśmy do czynienia w poprzedniej kadencji. Postawiono na produkcję lekarzy w „prawieszkołach”. Na kierunek lekarski dostały się osoby, które kiedyś zasiliłyby szeregi pielęgniarek czy ratowników medycznych. Postawienie na inne zawody medyczne jest dobrą, optymalną kosztowo drogą. Teraz natomiast dosypuje się do systemu najdroższych pracowników, powodując, że zabraknie innych, którzy z powodzeniem mogliby przejąć część zadań lekarzy.
Na co jeszcze w umowie koalicyjnej zwróciłby pan uwagę?
To, co mi się podoba, to położenie nacisku na zdrowie psychiczne. To dziedzina zapomniana przez polski system. To ogromny błąd, który pilnie wymaga poprawy. Problemy psychiczne dzieci przekładają się w późniejszych latach na kardiologię i neurologię.
W umowie koalicyjnej zabrakło mi jednak rozliczenia przeszłości, czyli zdiagnozowania, z czym mamy do czynienia obecnie. A mamy do czynienia z ogromną utratą zaufania – zaufania pacjenta do lekarza. Powstały specjalne komórki w prokuraturze ds. błędów medycznych. Potem minister Niedzielski na konferencjach prasowych przekonywał, że będzie bronił pacjentów przed lekarzami. Utracone zostało też zaufanie do systemu e-zdrowia. Ujawniono dane medycznie i wykorzystano je w celach politycznych.