Lider Partii Wolnościowej funkcjonuje na holenderskiej scenie politycznej od dwóch dekad. Holendrzy się do niego przyzwyczaili, a nawet – jak mówi „Rzeczpospolitej” Chris Aalberts, politolog z Uniwersytetu Amsterdamskiego – nim się znudzili. Ten skrajny polityk zawsze mógł liczyć na mniejsze lub większe poparcie w wyborach, ale nigdy nie wyszedł z nich zwycięzcą. Do ostatniej środy, gdy okazało się, że Partia Wolnościowa (PVV) zdobyła 37 mandatów w liczącym 150 deputowanych Tweede Kamer, czyli niższej izbie parlamentu (wybory do Senatu odbywają się w innym terminie).
– To, że będzie miał niezły wynik, widać było w sondażach. Ale takiej przewagi w liczbie mandatów (37 wobec 25 następnego na liście sojuszu socjaldemokratów z Zielonymi – red.) nikt nie przewidział – mówi Aalberts.
Czytaj więcej
Miażdżące zwycięstwo w Holandii lidera skrajnej prawicy Geerta Wildersa wywraca równowagę sił w Unii. Jak przewidywaliśmy w środowym komentarzu wymarzone przez Parlament Europejski przekształcenie Wspólnoty w federację zostało przez holenderskich wyborców przekreślone.
Przekonuje, że skalą zwycięstwa zaskoczony musiał być sam Wilders, skoro na liście kandydatów ma zaledwie 45 osób, czyli tylko ośmioro w rezerwie na wypadek rezygnacji, przejścia do Parlamentu Europejskiego czy zgonu kogoś z wybranych.
Komentatorzy nie mają wątpliwości, że zwycięstwo populisty w zamożnym, stabilnym kraju założycielskim UE jest szokiem. Wilders ma w swoim programie zamykanie meczetów, zakaz Koranu i chust, całkowite zatrzymanie migracji, wyjście z UE, ale też sprzeciw wobec rozszerzenia Unii (to chyba na wypadek, gdyby nie udało się zrealizować poprzedniego postulatu) czy dostarczania broni Ukrainie.