Dlaczego wyborcy, nawet deklarujący chęć głosowania na opozycję, uważają, że nie jest gotowa do przejęcia władzy? Na pewno jednym z powodów jest brak odpowiedzi na pytanie o sojusze przed wyborami – i po nich. Przecież po to, by przejąć władzę, w obecnym układzie sił, partie musiałyby się ze sobą dogadać. Po pierwsze, w sprawie bloków wyborczych, w których startują, a po drugie, co do perspektywy utworzenia wspólnego rządu.
Socjolog z UJ, prof. Jarosław Flis, na podstawie publikowanych w poniedziałek w „Rzeczpospolitej” preferencji partyjnych, przeprowadził symulację podziału mandatów w przyszłym Sejmie. Wynika z niej, że opozycja (bez Konfederacji) byłaby w stanie stworzyć większość rządową, nawet kiedy wszystkie ugrupowania poszłyby do wyborów osobno. KO uzyskałaby 145 mandatów, Polska 2050 – 49, Lewica 33, a PSL 20. Razem to 247 miejsc, przy 190 dla PiS i 23 dla Konfederacji. Symulacja uwzględnia system d’Hondta i podział na okręgi. Jak wyglądałaby sytuacja, gdyby partie opozycji poszły na wspólnej liście? Według prof. Flisa – tak: PiS – 183 mandaty, opozycja – 255, Konfederacja – 21. Wynik byłby więc dla ugrupowań anty-PiS korzystniejszy, ale przy obecnym układzie sił nie stanowi to o zdolności do utworzenia rządu. Co najwyżej o komforcie takiej operacji.
Co więc może zrobić opozycja, by wyborcy zaczęli wierzyć w jej gotowość do przejęcia władzy? Układanie wspólnych wyborczych list nie jest jedynym sposobem na uzyskanie premii za jedność. W końcu, jeśli się ma wspólnie rządzić, to trzeba się nauczyć najpierw wspólnie działać. Dlatego inicjatywy, takie jak przy wyborach Konrada Fijołka na prezydenta Przemyśla, czy zgłoszenia kandydatów Senatu do Rady Polityki Pieniężnej, mogą wizerunek opozycji poprawić. Warto też zwrócić uwagę na propozycję zgłoszoną przez Krzysztofa Gawkowskiego, szefa klubu Lewicy, który zaproponował rozmowę o wspólnym opozycyjnym kandydacie na premiera. Taki wyprzedzający ruch oddaliłby widmo kłótni o miejsca na listach i pokazał wyborcom, jaki właściwie rząd opozycja chciałaby zbudować.