Około godziny 8 rano czasu lokalnego w Hawajskiej Agencji Zarządzania Kryzysowego zmienili się dyżurni. Procedura obowiązująca w czasie takiej zmiany przewiduje, że osoba obejmująca dyżur wysyła próbny alarm rakietowy.
13 stycznia do tego momentu wszystko szło dobrze, ale gdy przyszedł czas wysłania testowego alarmu, nowy dyżurny – jak będzie za kilka godzin wyjaśniał gubernator Hawajów – „nacisnął niewłaściwy guzik". A ściślej, mając do wyboru przycisk „fałszywy alarm rakietowy" i „alarm rakietowy", wybrał ten drugi. System poprosił jeszcze o potwierdzenie, ale procedura przewidywała, że weryfikacji dokonuje sam dyżurny, a ten – nieświadomy swojej pomyłki – potwierdził, że chce poinformować mieszkańców Hawajów o nadlatującej rakiecie.
Była godzina 8.07, gdy w najmłodszym stanie USA zaczęły wibrować telefony komórkowe. Zaspani mieszkańcy z niedowierzaniem czytali: „DO HAWAJÓW ZBLIŻA SIĘ ZAGROŻENIE RAKIETOWE. NATYCHMIAST SZUKAJCIE SCHRONIENIA. TO NIE SĄ ĆWICZENIA". Gdy minął pierwszy szok, dla wszystkich stało się jasne – Kim Dzong Un przeszedł od słów do czynów. To początek wojny atomowej.
Sprawcy zamieszania dość szybko zorientowali się, że popełnili błąd – wtedy jednak okazało się, że system zarządzania kryzysowego pozwala na natychmiastowe poinformowanie mieszkańców stanu o zagrożeniu rakietowym, ale nie przewidziano w nim mechanizmu równie szybkiego odwołania takiego alarmu. Na twitterowym profilu Agencji informacja o tym, że alarm jest fałszywy, pojawiła się już o 8.20 – a więc po nieco ponad 10 minutach od wywołania alarmu, ale – mając przed sobą perspektywę nuklearnego armagedonu – nie wszyscy mieszkańcy stanu w tamtym momencie śledzili wpisy na Twitterze. Esemesa odwołującego alarm udało się wysłać do mieszkańców stanu dopiero ok. 8.45.
Kronika zapowiadanej wojny
Mieszkańcy Hawajów już od co najmniej pół roku żyli w cieniu wojny na słowa toczonej między przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem a Donaldem Trumpem.