Hawaje i rakieta Kima. Fałszywy koniec świata

Przez długich 38 minut mieszkańcy Hawajów oczekiwali na uderzenie rakiety, które miało rozpocząć pierwszą w historii wojnę atomową.

Aktualizacja: 27.01.2018 13:57 Publikacja: 25.01.2018 11:29

Hawaje i rakieta Kima. Fałszywy koniec świata

Foto: shutterstock

Około godziny 8 rano czasu lokalnego w Hawajskiej Agencji Zarządzania Kryzysowego zmienili się dyżurni. Procedura obowiązująca w czasie takiej zmiany przewiduje, że osoba obejmująca dyżur wysyła próbny alarm rakietowy.

13 stycznia do tego momentu wszystko szło dobrze, ale gdy przyszedł czas wysłania testowego alarmu, nowy dyżurny – jak będzie za kilka godzin wyjaśniał gubernator Hawajów – „nacisnął niewłaściwy guzik". A ściślej, mając do wyboru przycisk „fałszywy alarm rakietowy" i „alarm rakietowy", wybrał ten drugi. System poprosił jeszcze o potwierdzenie, ale procedura przewidywała, że weryfikacji dokonuje sam dyżurny, a ten – nieświadomy swojej pomyłki – potwierdził, że chce poinformować mieszkańców Hawajów o nadlatującej rakiecie.

Była godzina 8.07, gdy w najmłodszym stanie USA zaczęły wibrować telefony komórkowe. Zaspani mieszkańcy z niedowierzaniem czytali: „DO HAWAJÓW ZBLIŻA SIĘ ZAGROŻENIE RAKIETOWE. NATYCHMIAST SZUKAJCIE SCHRONIENIA. TO NIE SĄ ĆWICZENIA". Gdy minął pierwszy szok, dla wszystkich stało się jasne – Kim Dzong Un przeszedł od słów do czynów. To początek wojny atomowej.

Sprawcy zamieszania dość szybko zorientowali się, że popełnili błąd – wtedy jednak okazało się, że system zarządzania kryzysowego pozwala na natychmiastowe poinformowanie mieszkańców stanu o zagrożeniu rakietowym, ale nie przewidziano w nim mechanizmu równie szybkiego odwołania takiego alarmu. Na twitterowym profilu Agencji informacja o tym, że alarm jest fałszywy, pojawiła się już o 8.20 – a więc po nieco ponad 10 minutach od wywołania alarmu, ale – mając przed sobą perspektywę nuklearnego armagedonu – nie wszyscy mieszkańcy stanu w tamtym momencie śledzili wpisy na Twitterze. Esemesa odwołującego alarm udało się wysłać do mieszkańców stanu dopiero ok. 8.45.

Kronika zapowiadanej wojny

Mieszkańcy Hawajów już od co najmniej pół roku żyli w cieniu wojny na słowa toczonej między przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem a Donaldem Trumpem.

9 sierpnia 2017 roku północnokoreańska agencja KCNA, będąca de facto biuletynem tamtejszego reżimu, ogłosiła, że armia Kima przygotowuje plany ataku na wyspę Guam – terytorium zależne od USA położone niecałe 3,5 tys. km od Korei Północnej, a więc znajdujące się w zasięgu północnokoreańskich rakiet średniego zasięgu Hwasong-12.

Wprawdzie już dzień później Pjongjang poinformował, że tak naprawdę chce jedynie wystrzelić cztery rakiety w kierunku Guam (zgodnie z planem miały spaść do morza w odległości 30–40 km od jej brzegu), ale i tak władze wyspy opublikowały broszurę, w której profilaktycznie pouczyły mieszkańców, co robić w przypadku ataku z użyciem rakiety z głowicą atomową (co ciekawe, broszurę przygotowano już cztery lata wcześniej – również w czasie, gdy relacje USA z Koreą Północną się pogarszały). Broszura zaczynała się od ostrzeżenia: „Nie patrz w kierunku błysku lub kuli ognia – możesz oślepnąć". Dalsze rady dotyczyły tego, by w razie zagrożenia atakiem szukać schronienia w betonowych konstrukcjach, których nie należy opuszczać przez dobę po ataku. Aby uniknąć roznoszenia radioaktywnego materiału – czytamy w broszurze – należy zdjąć z siebie ubrania, które miało się na sobie w momencie ataku, wsadzić je do plastikowej torby i wyrzucić. Po ataku zalecana jest też kąpiel – oczywiście jeśli ktoś zapewnił sobie dostęp do wody, która nie jest radioaktywna. Przy czym włosy należy myć szamponem, ale nie odżywką, bo ta ostatnia, jak się okazuje, utrwala skażenie.

Po zapowiedzi ataku na Guam Korea Północna przeprowadziła próbną eksplozję bomby atomowej, która – jak zapewnia reżim w Pjongjangu – była bombą wodorową, a więc ładunkiem kilkaset razy potężniejszym od tego, jaki zrzucono na Hiroszimę i Nagasaki. Z kolei Donald Trump zdążył zagrozić KRLD „ogniem i furią" oraz całkowitym zniszczeniem reżimu, gdyby ten zagrażał USA i jego sojusznikom.

Rosnące napięcie między Waszyngtonem a Pjongjangiem doprowadziło do tego, że w listopadzie 2017 roku na Hawajach – oddalonych od Korei Północnej o nieco ponad 7 tys. km, a więc znajdujących się w zasięgu północnokoreańskich rakiet międzykontynentalnych Hwasong-14 i Hwasong-15 – uruchomiono ponownie, po raz pierwszy od czasów zimnej wojny, syreny mające ostrzegać mieszkańców przed atakiem rakietowym, które od tego czasu planowano testować raz w miesiącu (ale po fałszywym alarmie testy zawieszono). W przypadku realnego zagrożenia syreny miały być uruchamiane w momencie, gdy do uderzenia rakiety w Hawaje, zamieszkane przez ok. 1,4 mln osób, pozostawałoby ok. 15 minut. 13 stycznia syreny milczały, co dla wielu osób było sygnałem, że być może alarm jest fałszywy. Część mieszkańców jednak w stresie nie zwróciła uwagi na ich milczenie.

Powtórka z Pearl Harbor?

Na Hawajach żyją jeszcze ci, którzy pamiętają, że II wojna światowa zaczęła się dla USA właśnie tutaj, w położonej na wchodzącej w skład archipelagu wyspie O'ahu bazie Pearl Harbor, gdzie wówczas stacjonowała część amerykańskiej Floty Pacyfiku. Dziś na O'ahu znajduje się Dowództwo Sił USA na Pacyfiku (USPACOM), co rzeczywiście czyni z Hawajów jeden z potencjalnych celów ataku ze strony Korei Północnej.

Według szacunków przedstawicieli Hawajskiej Agencji Zarządzania Kryzysowego atak z użyciem bomby atomowej o sile ok. 150 kiloton (taką siłę, według niektórych szacunków, mogła mieć bomba zdetonowana przez Pjongjang w czasie próby z 3 września 2017 roku) w rejonie bazy wojskowej na O'ahu pociągnąłby za sobą 18 tys. zabitych w chwili eksplozji, a rannych byłoby ok. 120 tys. osób. Od 15 do 30 proc. mieszkańców stanu, którzy nie ucierpieliby bezpośrednio w wyniku ataku, zostałoby narażonych na promieniowanie (w najbardziej pesymistycznym scenariuszu byłoby to więc ok. 400 tys. osób). Większość mieszkańców stanu straciłaby dostęp do wody, elektryczności i do podstawowych środków łączności, bo prawdopodobnie przestałyby działać telefony komórkowe i internet. Władze stanu przewidują również poważne uszkodzenia infrastruktury w wyniku ataku – w tym m.in. lotniska i portu w Honolulu.

„Moje dzieci nie dorastały w cieniu grzyba atomowego unoszącego się nad nimi. Nie martwiły się o to. Teraz same są rodzicami i muszą jakoś wyjaśnić to wszystko swoim dzieciom, oddalonym od czasów zimnej wojny o dwa pokolenia" – pisał w internecie już po wydarzeniach z 13 stycznia jeden z mieszkańców archipelagu. Naciśnięcie niewłaściwego guzika przez dyżurnego na Hawajach uświadomiło jednak nie tylko mieszkańcom tego stanu, w jakich czasach przyszło im żyć. Kilkadziesiąt minut po odwołaniu alarmu rakietowego liczba wyszukiwań frazy „jak przetrwać atak atomowy" w wyszukiwarce Google przez internautów w USA była dwa razy większa niż liczba wyszukiwań hasła „jak ugotować makaron", choć przed fałszywym alarmem na Hawajach praktycznie nikt nie szukał informacji na pierwszy z tych tematów.

Jak spełniał się koszmar

Meredyth Gilmore, z zawodu nauczycielka, przeniosła się na Hawaje wraz z 18-miesięcznym dzieckiem i mężem na tydzień przed 13 stycznia (określa swoją rodzinę mianem „wojskowej", ale dodaje, że jej mąż nie służy w armii USA). – Nie mogę powiedzieć więcej – ucina temat). Zamieszkali w hotelu znajdującym się niedaleko bazy wojskowej Pearl Harbor-Hickam.

Kiedy o 8.07 na ekranie swojego telefonu Gilmore zobaczyła komunikat o zagrożeniu rakietowym, w pierwszej chwili pomyślała o mężu i dziecku, którzy znajdowali się na zewnątrz. – Wyskoczyłam z pokoju i zaczęłam zbiegać po schodach, przedzierając się przez tłum dzieci i ich rodziców zbiegających na dół z wyższych pięter. Stanęłam w drzwiach hotelu i zaczęłam krzyczeć do mojego męża, żeby natychmiast wracał z dzieckiem do środka – opowiada „Plusowi Minusowi".

Gilmore przyznaje, że z racji tego, iż na Hawajach była dopiero od tygodnia, nie wiedziała, gdzie znajduje się najbliższy schron, więc spytała o to w recepcji. Ale – jak mówi – recepcjonista również nie wiedział, co robić. Okazało się bowiem, że najbliższy schron przeciwlotniczy był zamknięty. – Rodziny wojskowych żyją w strachu przez cały czas. Wiemy, że nasi mężowie i żony są narażeni na niebezpieczeństwo, kiedy napięcie na świecie rośnie. I nagle spełnił się nasz najgorszy koszmar, a na dodatek mieliśmy umrzeć nie tylko my, ale również nasze dzieci – mówi Gilmore, wspominając myśli, jakie przelatywały jej przez głowę w tamtej chwili.

Ostatecznie kobieta, wraz z innymi mieszkającymi w hotelu rodzinami, schroniła się w holu hotelu. Wszystkim zebranym tam polecono trzymać się z dala od okien. Oczekiwano najgorszego. – Wszyscy wiedzieliśmy, że jesteśmy bardzo blisko Pearl Harbor, który był najbardziej prawdopodobnym celem ataku, więc zapewne wszyscy zginiemy. Niektórzy modlili się i wysyłali pożegnalne wiadomości swoim najbliższym – wspomina najdłuższe 38 minut w jej życiu Gilmore. Ona sama, jak mówi, starała się oddychać głęboko i nie okazywać strachu przed swoim dzieckiem. Nadzieję dawało jej to, że nie słyszała syren, co, jak wyżej wspomniano, oznaczało, że alarm może być mimo wszystko fałszywy.

Allison Wallis spała w swoim domu na wyspie O'ahu, gdy jej telefon zawibrował, a na ekranie pojawił się komunikat o zbliżającym się zagrożeniu. Najpierw pomyślała o córce, która spała w swoim pokoju. Potem o mężu, którego nie było w domu. – Zaczęłam robić to, czego zostałam nauczona w Teksasie jako dziecko, gdy tłumaczono mi, co robić, gdy zbliża się tornado. Nie miałam pojęcia, jak zachować się w czasie zagrożenia atakiem atomowym. W tyle głowy kołatała się myśl, że jeśli rakieta trafi w naszą wyspę, wszyscy zginiemy – wspomina Wallis w rozmowie z „Plusem Minusem".

Kobieta postanowiła trzymać się jednak myśli o tym, że uda jej się przeżyć. Aby zwiększyć szanse swoje i swojej córki na przetrwanie, zaczęła szukać najbezpieczniejszego pomieszczenia w domu.

Przyznaje, że na mierzenie się z zagrożeniem atakiem atomowym nie była przygotowana. – Zakładałam, że wyspa O'ahu jest tak mała, że uderzenie atomowe prawdopodobnie zmiecie nas wszystkich z powierzchni ziemi – mówi. – Żałuję, że nie byliśmy przygotowani lepiej, choćby po to, aby mieć na czym się oprzeć w oczekiwaniu na uderzenie rakiety – dodaje.

Wallis podkreśla, że większości domów na Hawajach nie projektowano w sposób, który zwiększałby szansę na przetrwanie ataku atomowego. – Mieszkamy w jednorodzinnych, drewnianych domach, ściany nie są niczym izolowane – no i nie mamy piwnic. Używamy okien żaluzjowych i rzadko zamykamy drzwi wejściowe – tłumaczy. Mimo to w czasie trwania alarmu nie szukała innego schronienia niż swój dom. – Chciałam tylko być pod dachem z moją córką w momencie, gdy coś trafi w Hawaje – mówi.

Australijskiego dziennikarza Juliana Abbotta alarm rakietowy zaskoczył, gdy szykował się – wraz ze swoją żoną i pełnoletnią córką – do wylotu z lotniska w Honolulu. Kiedy w rozmowie z „Plusem Minusem" wspomina tamte chwile, przyznaje, że zaskoczył go fakt, iż obsługa lotniska najwyraźniej nie miała przygotowanych procedur na wypadek takiego ataku.

– Pytałem pracowników lotniska, gdzie mamy się schronić. Nie wiedzieli. Na lotnisku nie nadano żadnego komunikatu – relacjonuje.

Abbott podkreśla, że nie wybuchła panika. – Wszystko to było trochę surrealistyczne – przyznaje. Australijczyk skupił się na poszukiwaniu żony i córki, z którymi rozdzielił się jeszcze przed otrzymaniem wiadomości o zbliżającej się rakiecie. To jednak okazało się trudne, bo – jak mówi – przez 30 minut nie był w stanie zadzwonić ze swojego telefonu. – Linie były przeciążone. Mnóstwo osób dzwoniło do swoich bliskich, by się z nimi pożegnać – tłumaczy.

Australijczyk twierdzi, że gdy trwał alarm, nie zastanawiał się zbyt długo nad tym, co się stanie, jeśli rakieta uderzy w Hawaje. – Był moment, że zadałem sobie pytanie: jak to będzie. Czy to będzie błysk na niebie? Ale to było wszystko – mówi.

Modlitwy, kawa i drink na plaży

Gama ludzkich reakcji na to, że za chwilę wszyscy na Hawajach mogą stać się ofiarami eksplozji bomby atomowej, była bardzo szeroka. „Płakałam. Przytulałam dzieci. Całowałam męża. Żegnałam się z rodziną. Modliłam się. Byłam gotowa na śmierć" – pisała w internecie po ataku jedna z mieszkanek Hawajów. Z kolei Siobhan Heanue, korespondentka Australian Broadcasting Corporation w Azji Południowej, relacjonowała, że pracownik lotniska w Honolulu na pytanie jednej z osób o to, co mają robić, odpowiedział, że jego szef kazał mu się modlić.

50-letni R. Kevin Garcia Doyle, gdy tylko odebrał wiadomość o zagrożeniu rakietowym, natychmiast zadzwonił do żony, by przyjechała do budynku prywatnej szkoły, w której pracował – ponieważ jej ściany były solidniejsze niż ściany jej domu. Ale kobieta odmówiła – w obliczu zagrożenia atomową apokalipsą nie chciała, aby jej koty zostały w domu same.

Allison Wallis, wspominając reakcje na alarm rakietowy jej sąsiadów i ludzi, których zna osobiście, mówi, że niektórzy szukali schronienia w blaszanych kontenerach. Inni wkładali dzieci do studzienek ściekowych albo do zbiorników, w których gromadzi się deszczówka.

Byli też jednak tacy, którzy postanowili śmiać się śmierci w twarz – jeden ze znajomych Wallis w obliczu alarmu rakietowego chwycił deskę surfingową i postanowił posurfować po oceanie. Z kolei Julie Hollenbeck w relacji zamieszczonej w magazynie internetowym „Slate" wspomina, że w hotelu, w którym zastał ją alarm, jeden z gości oświadczył: „Cóż, skoro mam umrzeć, zrobię to na plaży z Mai Tai (popularny na Hawajach drink – red.) w ręku". I poszedł na plażę. Podobnie zachowała się autorka jednej z relacji dostępnych w internecie, która uznała, iż nie odmówi sobie dopicia do końca być może ostatniej kawy w jej życiu. „Jeśli mam zginąć, zginę tu, na piętrze. Bo nie skończyłam jeszcze swojej kawy" – wspominała myśli przebiegające jej wówczas przez głowę.

Najbardziej przerażone perspektywą ataku były z pewnością dzieci. – Mój 10-letni syn zaczął się rozklejać. Siedział u moich stóp, kołysał się i pytał: Mamo, czy my dzisiaj umrzemy? Dlaczego mi nie odpowiadasz? – wspominała 39-letnia Tricia Padilla, mieszkająca z mężem i dwojgiem dzieci na wyspie Kauai. – Chciałam mu odpowiedzieć, ale nie mogłam. Nigdy nie czułam się gorzej jako matka.

Z pytaniami kilkuletniej córki musiała też zmierzyć się Allison Wallis. – Mamo, dlaczego to robimy? Proszę, powiedz. Co się dzieje? – pytała, gdy matka kazała jej się zamknąć w łazience i napuścić wody do wanny. – Kochanie, wiesz, że państwa czasem się ze sobą biją i nazywamy to wojną? Więc nasz prezydent pokłócił się z innym państwem, a oni mają rakiety. Czy wiesz, czym jest rakieta? – mówił Wallis.

Strach i gniew

Po odwołaniu alarmu życie Hawajczyków nie jest już takie jak wcześniej. – Niektórzy mówią, że dostali nowe życie. Inni zaczęli kłaść się do łóżka ze swoimi dziećmi. Płaczą po cichu w poduszkę, kiedy dzieci zasną – mówi „Plusowi Minusowi" Meredyth Gilmore. – Wielu ludzi wciąż żyje w napięciu. Kiedy ostatnio jedliśmy obiad w restauracji niedaleko portu i nagle rozległa się syrena jednego ze statków, wszyscy goście lokalu poderwali się z miejsc.

Z kolei Julian Abbott z perspektywy czasu ocenia, że zaskakujące jest to, jak słabo Hawaje są przygotowane na atak. Począwszy od systemu ostrzegania, który zawiódł, a którego interfejs – w ocenie Abbotta opierającego się na zdjęciach, które trafiły do sieci – wygląda tak, jakby zaprojektowano go 25 lat temu; poprzez głębokie podziemne schrony, których na wyspach praktycznie nie ma, aż po brak jakichkolwiek informacji dla turystów o sposobie zachowania w czasie zagrożenia. – Powinni umieszczać taką informację na kartce wiszącej na drzwiach pokoju hotelowego, tak jak umieszczają tam informację o tym, jak się zachować w przypadku pożaru – przekonuje.

– Ludzie są wściekli na Hawajską Agencję Zarządzania Kryzysowego za wysłanie fałszywego alarmu, a jednocześnie smutni, że żyjemy w takiej rzeczywistości politycznej, w której nikt nie wątpi, że zagrożenie atakiem rakietowym jest realne. W 2013 roku mieszkałam przez pewien czas na Hawajach i podejrzewam, że gdyby wtedy pojawił się taki alarm, naszą pierwszą myślą byłoby, że ktoś popełnił błąd, a nie, że powinniśmy przygotowywać się na śmierć – dodaje Gilmore.

Dzień po ataku publicysta „New York Times" Max Fischer zwrócił uwagę, że incydent na Hawajach pokazuje nam, że współczesny świat balansuje na linie, mogąc w zasadzie przez przypadek pogrążyć się w konflikcie atomowym o trudnych do przewidzenia skutkach.

Fischer stawia pytanie, co – w sytuacji skrajnej nieufności między Pjongjangiem a Waszyngtonem – mógł pomyśleć Kim Dzong Un, kiedy otrzymał informację o ogłoszeniu alarmu rakietowego na Hawajach. Przywódca Korei Północnej wiedział, że jego kraj nie wystrzelił rakiety i jednocześnie prawdopodobnie otrzymał sygnał, że mieszkańców amerykańskiego stanu poinformowano, że taką rakietę w ich kierunku wystrzelono. Można sobie łatwo wyobrazić, że Pjongjang odczytuje całą sytuację jako prowokację zmierzającą do tego, by usprawiedliwić atak odwetowy. A skoro tak, to aby uniknąć zniszczenia swoich rakiet w wyniku ataku ze strony USA, należałoby jak najszybciej je wystrzelić. Niekoniecznie w kierunku Hawajów – znacznie bliżej są bowiem sojusznicy USA – Japonia i Korea Południowa.

Na szczęście taki scenariusz można dziś rozważać czysto hipotetycznie. Ale o tym, że nie jest on zupełnie nierealny, świadczą – przywoływane przez Fischera – wydarzenia z 1983 roku.

1 września tamtego roku boeing koreańskich linii lotniczych zboczył z kursu, znalazł się nad terytorium ZSRR i został zestrzelony przez radzieckie myśliwce, prawdopodobnie dlatego, że został uznany za amerykański samolot szpiegowski. W katastrofie zginęło 269 osób, w tym 62 obywateli USA. Amerykanie nie do końca dawali wiarę, że Rosjanie popełnili błąd, i rozważali, czy nie był to jawny akt agresji. W ZSRR zdawano sobie z tego sprawę, zakładając, że incydent może doprowadzić do wybuchu wojny atomowej.

26 września 1983 roku komputery w radzieckim centrum wczesnego ostrzegania wykryły, że USA wystrzeliły w kierunku ZSRR międzykontynentalną rakietę. Dyżurujący wówczas podpułkownik Stanisław Pietrow uznał, że musi to być błąd systemu, bo wystrzelenie pojedynczego pocisku było nieracjonalne z punktu widzenia doktryny MAD (Wzajemne Gwarantowane Zniszczenie), zgodnie z którą rozpoczęcie ataku atomowego przez jedno z ówczesnych supermocarstw wiązało się ze zmasowanym atakiem atomowym. Jego celem było zaś maksymalne sparaliżowanie potencjału ofensywnego przeciwnika.

Chwilę później radziecki system wczesnego ostrzegania wykazał jednak, że w kierunku ZSRR wystrzelono cztery kolejne rakiety. Pietrow musiał podjąć decyzję. Ostatecznie postanowił zignorować sygnał, bo – jak mówił – stwierdził, że nikt nie rozpocząłby wojny atomowej za pomocą pięciu rakiet. Miał rację – w tym przypadku zawiódł system. Świat został ocalony. Ppłk Pietrow otrzymał naganę. Zgodnie z procedurą powinien bowiem dać sygnał do rozpoczęcia wojny atomowej.

Naganę otrzymał również nieznany z imienia i nazwiska dyżurny Hawajskiej Agencji Zarządzania Kryzysowego. Pracy nie stracił. Odebrano mu tylko dostęp do guzików, które mogą przesądzić o losach świata.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Około godziny 8 rano czasu lokalnego w Hawajskiej Agencji Zarządzania Kryzysowego zmienili się dyżurni. Procedura obowiązująca w czasie takiej zmiany przewiduje, że osoba obejmująca dyżur wysyła próbny alarm rakietowy.

13 stycznia do tego momentu wszystko szło dobrze, ale gdy przyszedł czas wysłania testowego alarmu, nowy dyżurny – jak będzie za kilka godzin wyjaśniał gubernator Hawajów – „nacisnął niewłaściwy guzik". A ściślej, mając do wyboru przycisk „fałszywy alarm rakietowy" i „alarm rakietowy", wybrał ten drugi. System poprosił jeszcze o potwierdzenie, ale procedura przewidywała, że weryfikacji dokonuje sam dyżurny, a ten – nieświadomy swojej pomyłki – potwierdził, że chce poinformować mieszkańców Hawajów o nadlatującej rakiecie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich