Stosunki polsko-sowiecko-niemieckie tutaj są zgoła fantastyczne i jeżeli to się nie skończy grubszym skandalem, to będzie cud. Skandal może być historyczny lub tylko chwilowy, od nas zależy, by był chwilowy". Utrzymaną w alarmistycznym tonie wiadomość, w czerwcu 1945 roku, pisała Irena Sztachelska wizytująca Pomorze Zachodnie z ramienia Ministerstwa Zdrowia. Adresatem raportu był zaś ówczesny generalny pełnomocnik dla Ziem Odzyskanych, czyli Edward Ochab, który funkcję tę sprawował od kwietnia. Wciąż jeszcze, pomimo deklaracji komunistycznych działaczy głoszonych wszem i wobec, przejmowanie ziemi przyłączanych – a przede wszystkim zarządzanie nimi – nie było sprawnie zorganizowane. I być nie mogło, zważywszy na towarzyszące temu procesowi okoliczności. W sposób szczególny ujawniły się one na nowych północno-zachodnich rubieżach kraju.
Podstawowym problemem, i to dużego kalibru, był brak międzynarodowych rozstrzygnięć co do państwowej przynależności Szczecina. Choć na konferencji w Jałcie, jak wspominał Winston Churchill, „Polska była przedmiotem dyskusji na nie mniej niż siedmiu z ogólnej liczby ośmiu plenarnych posiedzeń", a „brytyjski stenogram zawiera blisko 18 tysięcy słów wymienionych na jej temat pomiędzy Stalinem, Rooseveltem i mną", to konkretów dotyczących tzw. ziem postulowanych w nim nie znajdziemy. Nie czekając na porozumienie z Anglosasami, sprawy w swoje ręce wzięli Sowieci i to, co ich zachodni sojusznicy nazwali „znacznym przyrostem terytorialnym na Północy i Zachodzie", oni ubrali w określone nazwy miejscowości i rzek.
W lutowej dyrektywie nr 7558, wydanej przez Państwowy Komitet Obrony ZSRR, pojawił się zapis określający przebieg polskiej granicy, która biec miała „na zachód od Świnoujścia do rzeki Odry, z pozostawieniem miasta Szczecina po stronie Polski, dalej wzdłuż biegu rzeki Odry do ujścia rzeki Nysy (zachodniej) i stąd po rzece Nysie (zachodniej) do granicy czechosłowackiej". I to właśnie tych wytycznych – co z tego, że niezatwierdzonych na arenie międzynarodowej – trzymali się polscy komuniści wysyłający kolejne grupy operacyjne na te obszary.
Działalność tych szczególnych emisariuszy wiosną 1945 roku wywoływała kolejną masę problemów, nikt bowiem precyzyjnie nie potrafił ustalić ich hierarchii, podległości ani zakresu kompetencji. Teoretycznie wszystkim przyświecały szczytne cele – a to jak najszybsze uruchomienie istniejących zakładów przemysłowych, a to inwentaryzacja dóbr kultury, a to znowu organizacja „porządku publicznego". Tyle że część z nich wykorzystywała swoją przejściową obecność do szabru dokonywanego często pod egidą warszawskich instytucji. Tym zajmowały się choćby grupy tzw. szperaczy, wyszukujące i wywożące w głąb kraju samochody. Należy dodać, że polskie ekipy peregrynowały po terenach często już ogołoconych przez inżynierów i techników radzieckich zajmujących się pozyskiwaniem mienia zdobycznego. To najczęściej na tym tle dochodziło do konfliktów pomiędzy instalującą się z mozołem polską cywilną administracją a posiadającymi szerokie i w zasadzie nieweryfikowalne kompetencje radzieckimi komendantami wojskowymi.
Ordery i spirytus
Rola tych ostatnich była nie do przecenienia. I trudna do całościowego uchwycenia. Komendantury powstawały na tyłach frontów od lipca 1944 r., a ich zakres działania polegał przede wszystkim „na utrzymaniu bezpieczeństwa i porządku na tyłach wojsk radzieckich do czasu powołania administracji polskiej". Pod tym enigmatycznym zapisem kryło się całe spektrum spraw. Od decyzji, kogo uznać za polskiego „przedstawiciela", poprzez zawiadywanie magazynami z żywnością, paliwami, gospodarstwami rolnymi czy zakładami przemysłowymi, do „zarządzania" niemiecką ludnością i możliwością użycia broni wobec ludzi uznanych za wrogi element. Na gruncie lokalnym wojskowi komendanci dzierżyli władzę trudną do ominięcia i podważenia, zatem to z nimi należało się ułożyć w pierwszej kolejności.