Jak Szczecin stawał się Polską

Tylko dzięki relacjom nawiązanym pomiędzy zwolennikami myśli zachodniej a przejmującymi monopolistyczną władzę polskimi komunistami możliwy był skomplikowany, geopolityczny gambit, jakim była „zamiana" ziem wschodnich na zachodnie.

Publikacja: 08.05.2020 18:00

„Dowództwo nie panuje nad sytuacją. Codziennie gwałcone są Polki. Częste wypadki pobicia Polaków” –

„Dowództwo nie panuje nad sytuacją. Codziennie gwałcone są Polki. Częste wypadki pobicia Polaków” – donosili Bierutowi polscy administratorzy. Na zdjęciu sowiecki żołnierz w Szczecinie, kwiecień 1945 r.

Foto: SPUTNIK/EAST NEWS

Stosunki polsko-sowiecko-niemieckie tutaj są zgoła fantastyczne i jeżeli to się nie skończy grubszym skandalem, to będzie cud. Skandal może być historyczny lub tylko chwilowy, od nas zależy, by był chwilowy". Utrzymaną w alarmistycznym tonie wiadomość, w czerwcu 1945 roku, pisała Irena Sztachelska wizytująca Pomorze Zachodnie z ramienia Ministerstwa Zdrowia. Adresatem raportu był zaś ówczesny generalny pełnomocnik dla Ziem Odzyskanych, czyli Edward Ochab, który funkcję tę sprawował od kwietnia. Wciąż jeszcze, pomimo deklaracji komunistycznych działaczy głoszonych wszem i wobec, przejmowanie ziemi przyłączanych – a przede wszystkim zarządzanie nimi – nie było sprawnie zorganizowane. I być nie mogło, zważywszy na towarzyszące temu procesowi okoliczności. W sposób szczególny ujawniły się one na nowych północno-zachodnich rubieżach kraju.

Podstawowym problemem, i to dużego kalibru, był brak międzynarodowych rozstrzygnięć co do państwowej przynależności Szczecina. Choć na konferencji w Jałcie, jak wspominał Winston Churchill, „Polska była przedmiotem dyskusji na nie mniej niż siedmiu z ogólnej liczby ośmiu plenarnych posiedzeń", a „brytyjski stenogram zawiera blisko 18 tysięcy słów wymienionych na jej temat pomiędzy Stalinem, Rooseveltem i mną", to konkretów dotyczących tzw. ziem postulowanych w nim nie znajdziemy. Nie czekając na porozumienie z Anglosasami, sprawy w swoje ręce wzięli Sowieci i to, co ich zachodni sojusznicy nazwali „znacznym przyrostem terytorialnym na Północy i Zachodzie", oni ubrali w określone nazwy miejscowości i rzek.

W lutowej dyrektywie nr 7558, wydanej przez Państwowy Komitet Obrony ZSRR, pojawił się zapis określający przebieg polskiej granicy, która biec miała „na zachód od Świnoujścia do rzeki Odry, z pozostawieniem miasta Szczecina po stronie Polski, dalej wzdłuż biegu rzeki Odry do ujścia rzeki Nysy (zachodniej) i stąd po rzece Nysie (zachodniej) do granicy czechosłowackiej". I to właśnie tych wytycznych – co z tego, że niezatwierdzonych na arenie międzynarodowej – trzymali się polscy komuniści wysyłający kolejne grupy operacyjne na te obszary.

Działalność tych szczególnych emisariuszy wiosną 1945 roku wywoływała kolejną masę problemów, nikt bowiem precyzyjnie nie potrafił ustalić ich hierarchii, podległości ani zakresu kompetencji. Teoretycznie wszystkim przyświecały szczytne cele – a to jak najszybsze uruchomienie istniejących zakładów przemysłowych, a to inwentaryzacja dóbr kultury, a to znowu organizacja „porządku publicznego". Tyle że część z nich wykorzystywała swoją przejściową obecność do szabru dokonywanego często pod egidą warszawskich instytucji. Tym zajmowały się choćby grupy tzw. szperaczy, wyszukujące i wywożące w głąb kraju samochody. Należy dodać, że polskie ekipy peregrynowały po terenach często już ogołoconych przez inżynierów i techników radzieckich zajmujących się pozyskiwaniem mienia zdobycznego. To najczęściej na tym tle dochodziło do konfliktów pomiędzy instalującą się z mozołem polską cywilną administracją a posiadającymi szerokie i w zasadzie nieweryfikowalne kompetencje radzieckimi komendantami wojskowymi.

Ordery i spirytus

Rola tych ostatnich była nie do przecenienia. I trudna do całościowego uchwycenia. Komendantury powstawały na tyłach frontów od lipca 1944 r., a ich zakres działania polegał przede wszystkim „na utrzymaniu bezpieczeństwa i porządku na tyłach wojsk radzieckich do czasu powołania administracji polskiej". Pod tym enigmatycznym zapisem kryło się całe spektrum spraw. Od decyzji, kogo uznać za polskiego „przedstawiciela", poprzez zawiadywanie magazynami z żywnością, paliwami, gospodarstwami rolnymi czy zakładami przemysłowymi, do „zarządzania" niemiecką ludnością i możliwością użycia broni wobec ludzi uznanych za wrogi element. Na gruncie lokalnym wojskowi komendanci dzierżyli władzę trudną do ominięcia i podważenia, zatem to z nimi należało się ułożyć w pierwszej kolejności.

Taki obowiązek – uznany za priorytetowy – nałożony został przez Rząd Tymczasowy na pełnomocników okręgowych powołanych w marcu 1945 roku. Zgodnie z przyjętą wówczas uchwałą „tereny zachodnie – nowo wyzwalane" podzielono na cztery okręgi administracyjne. Okręg I obejmował Śląsk Opolski i zarządzać nim miał gen. Aleksander Zawadzki (będący równocześnie świeżo mianowanym wojewodą śląskim), okręg II stanowił Dolny Śląsk, a jego pełnomocnikiem został dotychczasowy wicewojewoda kielecki i członek Polskiej Partii Socjalistycznej Stanisław Piaskowski. Na terenie Pomorza Zachodniego wyznaczono okręg III, którym administrować miał działacz ludowy Aleksander Kaczocha-Józefski, a Prusami Wschodnimi (okręg IV) dotychczasowy wojewoda białostocki Jerzy Sztachelski. Jednak bardzo szybko dokonano kadrowych roszad, wskutek których do Piły, będącej wówczas przejściową stolicą regionu, trafił ppłk Leonard Borkowicz, a na Warmii i Mazurach urzędować zaczął płk Jakub Prawin.

Tych ostatnich łączyła nie tylko komunistyczna przeszłość i status „bereziaka" (w II RP więźnia Berezy Kartuskiej), ale także służba w szeregach Armii Czerwonej i kościuszkowskiej dywizji oraz wysoka szarża oficerska. Świetnie znali język rosyjski, znali także – a była to rzecz być może najważniejsza – towarzyszy z bratniej armii, z którymi mieli załatwiać sporne sprawy. Wiedzieli także, jak ważny dla czerwonoarmistów był wojskowy dekor. Świetnie skrojony mundur szyty na miarę, eksponowanie odznaczeń i medali, odpowiednia asysta – wszystko to podnosiło rangę i przynosiło posłuch.

Wymowną ilustracją tego zjawiska była sytuacja opisana przez adiutanta zachodniopomorskiego pełnomocnika. Miała ona miejsce w czerwcu 1945 r., kiedy to w Bydgoszczy odbyła się ostatnia odprawa wojennych komendantów z dowódcą 2. Frontu Białoruskiego marszałkiem Rokossowskim. „Oficerowie radzieccy zebrani na sali znali z widzenia ppłk. Borkowicza, wysokiego, bardzo przystojnego oficera, z dużym sumiastym wąsem, bardzo dobrze umundurowanego i wysoce udekorowanego". Kiedy zatem pełnomocnik udał się do biur sztabowych, gdzie przebywał także Rokossowski, zostało to przez nich odnotowane. Podpułkownik spędził tam kilka godzin, następnie wyjechał do Koszalina.

Po kilku dniach adiutant odpowiedzialny za zaopatrzenie pełnomocnika udał się do miejskiej komendantury, aby otrzymać odpowiednie przydziały. Dotychczas spotykał się z jawną niechęcią kwatermistrza komendanta wojennego ppłk. Podosiennikowa. „Ten chytry Kałmuk stale uchylał się od świadczeń na rzecz wojewody". Po epizodzie bydgoskim nastąpiła radykalna zmiana. Podosiennikow został wezwany przez swojego przełożonego, majora Woronkowa, który zwrócić się miał do niego w następujący sposób: „Czy wy, towarzyszu podpułkowniku, wiecie, kto to jest wojewoda pułkownik Borkowicz? Z nim dwa dni temu nasz marszałek rozmawiał trzy godziny. A człowiek, z którym marszałek rozmawia trzy godziny, nie może przysyłać swojego adiutanta do was po produkty, bo on też ma co robić. (...) Porucznik powie wam później, co mu potrzebne i jak macie to dostarczać! Wsio!". Warto podkreślić, że Borkowicz w Bydgoszczy z Rokossowskim w ogóle nie rozmawiał, ale czekał tak długo na dokument potwierdzający przydział kilkuset sztuk bydła nie w gabinecie radzieckiego dowódcy, lecz w korytarzu do niego prowadzącym.

Kolejnym ważnym czynnikiem mogącym usprawnić kontakty z miejscową władzą radziecką był sposób jej podejmowania. Wymownym tego przykładem (a tych można by mnożyć) było złożone w kwietniu 1945 r. przez urzędującego w Stargardzie lokalnego pełnomocnika zapotrzebowanie: „Ze względu na odbyte przyjęcie władz wojskowych i cywilnych byłem zmuszony wypożyczyć 5 l [odręcznie nadpisano 10 litrów] spirytusu z przeznaczeniem zwrotu. Zatem uprzejmie proszę o łaskawe przekazanie wymienionej ilości spirytusu na pokrycie wypożyczonego. Niezależnie od tego proszę o przydzielenie odpowiedniej ilości spirytusu, gdyż tylko tym sposobem mogę wykorzystać wszelkie poczynania na tutejszym terenie".

Zresztą wszystkie administracyjne ekipy wyjeżdżające w tym czasie z Piły otrzymywały stosowne pełnomocnictwa w języku polskim i rosyjskim, trochę gotówki oraz „spirytus w ilości od 5 do 20 litrów". Gdy Ministerstwo Ziem Odzyskanych domagało się od szczecińskiego wojewody wyjaśnienia domniemanych malwersacji w dysponowaniu spirytusem dokonanym przez podległych mu urzędników, z rozbrajającą szczerością odpisał: „Wersja o rzekomych nadużyciach powstała zapewne stąd, że w pierwszym okresie organizacyjnym władz administracji ogólnej na Pomorzu Zachodnim za wiedzą i zgodą Ministerstwa Aprowizacji – spirytus był tu jednym ze środków płatniczych".

Aż alianci się dogadają

Jednak nawet znajomość tego szczególnego savoir-vivre'u nie dawała szansy na ułożenie spraw w regionie. Grabieże, napady, pobicia, gwałty oraz zabójstwa stanowiły codzienny pejzaż tak nowych, jak i starych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Wydawać by się mogło, że dla zdemoralizowanych i psychicznie okaleczonych wojną sołdatów, mających przed oczami „zniszczoną, skrwawioną wieś białoruską", głównym wrogiem i celem ataków będą Niemcy. Tymczasem, ku zaskoczeniu polskich administratorów, władze sowieckie często nie robiły różnicy między Polakami a Niemcami. Z pełną mocą ujawniło się to w Szczecinie. To właśnie stamtąd wysłano następującą wiadomość: „Władze sowieckie nie pozwalają na osiedlenie się Polaków (...). Miasto jest systematycznie palone przez Sowietów. Dowództwo nie panuje nad sytuacją. Fala gwałtów. Codziennie gwałcone są Polki. Częste wypadki pobicia Polaków".

Adresatem pisma był Bolesław Bierut, a nadane zostało 12 maja 1945 r. Czyli w trakcie pierwszej próby przejęcia tego miasta.

Przy pierwszym podejściu stolicę zachodniopomorskiego regionu obejmowały trzy osoby – Wielkopolanin Piotr Zaremba, Rosjanin kpt. Wiktor Jaśkiewicz oraz ich kierowca. Dzień wcześniej, czyli 27 kwietnia, Zaremba został wyznaczony na prezydenta Szczecina. Jednak w przeciwieństwie do Bolesława Drobnera, któremu powierzono Wrocław, nominacji Zaremby nie zatwierdzał ani premier Edward Osóbka-Morawski, ani kierowany przez niego Rząd Tymczasowy. Zaremba nie został zaproszony do Warszawy, a informacji o niewątpliwym urzędniczym awansie nie przekazał mu członek rządu. Z pewnością nikt nie mamił go obietnicą powierzenia mu władzy równej okręgowym pełnomocnikom i nikt nie powiedział mu, że będzie mógł robić, „co chce i jak chce".

Z drugiej strony nawet jego przywiązanie do „patriotyczno-katolickich" wartości, które deklarował jeszcze w 1947 r., nie było przeszkodą w powierzeniu mu tego prestiżowego stanowiska. Zresztą był chyba jedynym pretendentem i nic nie wiadomo, aby musiał konkurować o to stanowisko z kimś innym. Tak jakby warszawska centrala nie przygotowała zawczasu kadrowej obsady Szczecina i improwizowała. Zresztą podobnie odczuwał to i sam Zaremba, autor niezwykle cennych memuarów, który okres pomiędzy kwietniem a lipcem nazwał „szczecińskim prowizorium".

I słusznie. Już w połowie maja polskie władze zmuszone zostały do „czasowego" opuszczenia miasta. Jak wspominał Borkowicz uczestniczący w warszawskich naradach, na których zapadały (lub tylko były przekazywane) istotne decyzje, ten stan tymczasowości miał trwać „do czasu, aż alianci się dogadają, co nastąpić miało niebawem". Drobner ze swoją ekipą na międzynarodowe rozstrzygnięcia czekał we Wrocławiu, a zachodniopomorscy urzędnicy rozpoczęli tułaczkę po regionie, przenosząc się najpierw do Stargardu, następnie zaś do Koszalina.

Tajny raport w tej sprawie skierował do Londynu delegat Rządu RP na Kraj Stefan Korboński: „Z ziem zachodnich ze Szczecina usunęły Sowiety w 48 godzin władze lubelskie wraz z wojewodą Boczkowiczem i prezydentem miasta Zarembą i kilka tysięcy osadników polskich". O szczecińskich perturbacjach informował także „New York Times": „Inżynier z Poznania, ofiara sześcioletnich niemieckich prześladowań, przybył do miasta dzień po sowieckich oddziałach, wspierany przez płk. Borowicza będącego polskim wojewodą Pomorza Zachodniego (...) Zaremba i jego pracownicy wyprowadzili się z miasta 19 maja i dostało się ono pod bezpośrednią kontrolę wojskową Sowietów". W obu wiadomościach nazwisko Borkowicza zostało błędnie podane, co szczególnie nie zaskakuje – z pewnością nie był on członkiem ścisłej komunistycznej elity władzy, a i jego wcześniejsza aktywność nie miała ogólnopolskiego zasięgu.

Próżnia w administracji

W przywoływanych notkach zwraca uwagę inna kwestia – podkreślanie roli Sowietów. Bez wątpienia ich postawa była kluczowa i co najmniej dwuznaczna – z jednej strony pozwolili Zarembie na powrót do Szczecina (co nastąpiło 9 czerwca), z drugiej zaś dawali nadzieję obecnym w mieście Niemcom, że Szczecin – być może – znajdzie się w radzieckiej strefie okupacyjnej. Świadczyć o tym mogła oficjalna wizyta w tym mieście Gustava Sobottki, niemieckiego komunisty, który okres wojny spędził w Związku Radzieckim i któremu powierzono zadanie organizacji nowych, proradzieckich władz na obszarze Meklemburgii-Pomorza Przedniego.

Ówczesny niemiecki burmistrz Szczecina Erich Wiesner mocno zareagował na przyjazd Zaremby. Wysyłając petycję do „Rządu ZSRR w Moskwie i do Alianckiej Komisji Kontroli w Berlinie", podkreślił negatywny wpływ napływających do miasta „polskich cywilów, częściowo uzbrojonych" na stale pogarszającą się sytuację niemieckich mieszkańców. Na status ich zarządu wskazywał także polski prezydent w słanych do Borkowicza meldunkach. „Zarząd dzielnicy niemieckiej jest zupełnie autonomiczny i podlega bezpośrednio Komendzie Wojennej. Opuszczenie nasze Szczecina wytworzyło próżnię w administracji miejskiej...". Nie bez znaczenia był także fakt, że Niemców w mieście z każdym dniem przybywało i to pomimo katastrofalnej aprowizacji. Napływ polskich osadników problemy z żywnością jeszcze pogłębiał.

I to właśnie ten argument oraz nieznana bliżej „kolejna amerykańska nota protestacyjna" miały spowodować kolejny exodus polskiej administracji, co nastąpiło 19 czerwca. Nakaz ten wydany został przez władze radzieckie, które równocześnie umożliwiły pozostawienie w Szczecinie polskich organizacji społecznych. Warszawa wydała natomiast całkowity zakaz (nawet w celach prywatnych) pojawiania się tam ppłk. Borkowicza oraz podległych mu urzędników. Uznano bowiem, że angażując się w proces przejmowania miasta i szukając rozwiązania tego problemu u stacjonujących w Berlinie wojskowych władz radzieckich, okręgowy pełnomocnik znacznie przekroczył swoje kompetencje.

Zadziwiający mezalians

Nawet jeśli tak było, to ścieżka berlińska okazała się właściwa. 3 lipca w mieście nad Szprewą doszło do spotkania, podczas którego marszałek Gieorgij Żukow oznajmił wezwanym tam Borkowiczowi i Zarembie decyzję Józefa Stalina o przyznaniu Polsce Szczecina. Dwa dni później – 5 lipca 1945 r. – stało się to faktem. Należy jednak podkreślić, że aż do lutego 1946 r. siedzibą władz okręgowych pozostał Koszalin. Wielka przeprowadzka zbiegła się z rozpoczęciem „akcji Jaskółka", czyli usankcjonowanym międzynarodową umową wysiedlaniem Niemców. W ten sposób zniwelowany został problem podkreślany w piśmie Ireny Sztachelskiej, według której „istotnym nieszczęściem Dzikiego Zachodu" byli „Niemcy, którzy siedzą tu masowo, masowo wracają z obozów, zajmują mieszkania i działki".

Jednakże uniknięcie „historycznego skandalu" było możliwe dzięki przedziwnym i zgoła fantastycznym stosunkom, o których Sztachelska nie wspomniała – stosunkom polsko-polskim. Tylko dzięki relacjom nawiązanym pomiędzy zwolennikami myśli zachodniej a przejmującymi monopolistyczną władzę polskimi komunistami możliwy był ten skomplikowany, geopolityczny gambit, jakim była „zamiana" ziem wschodnich na zachodnie. Za późno dostrzegł to premier polskiego rządu na uchodźstwie Tomasz Arciszewski, który jeszcze w grudniu 1944 r., udzielając wywiadu brytyjskiemu „Sunday Times" i nie dostrzegając nieuchronności utraty wschodnich obszarów Rzeczypospolitej, obwieszczał: „Nie chcemy Wrocławia i Szczecina".

Taka postawa, paradoksalnie, zbliżyła do siebie wspomniane wyżej środowiska. Jak celnie wskazywał Piotr Madajczyk, ich współpracę „umożliwiło rozgoryczenie spowodowane brakiem szerszej akceptacji rządu polskiego w Londynie dla idei granicy na Odrze i Nysie". Jej realizacja zaś doprowadziła do zadziwiających mezaliansów, połączyła bowiem ludzi mających za sobą skrajnie odmienne drogi życiowe. W 1945 roku, w Szczecinie, możliwa okazała się współpraca Borkowicza i Zaremby – przedwojennego członka nielegalnej i antypaństwowej Komunistycznej Partii Polski z wychowanym na „podłożu patriotyczno-religijnym" synem hallerczyka. Być może na tym polegał, lub do tego sprowadzał się, ów wypatrywany „cud".

Plus Minus

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95

Stosunki polsko-sowiecko-niemieckie tutaj są zgoła fantastyczne i jeżeli to się nie skończy grubszym skandalem, to będzie cud. Skandal może być historyczny lub tylko chwilowy, od nas zależy, by był chwilowy". Utrzymaną w alarmistycznym tonie wiadomość, w czerwcu 1945 roku, pisała Irena Sztachelska wizytująca Pomorze Zachodnie z ramienia Ministerstwa Zdrowia. Adresatem raportu był zaś ówczesny generalny pełnomocnik dla Ziem Odzyskanych, czyli Edward Ochab, który funkcję tę sprawował od kwietnia. Wciąż jeszcze, pomimo deklaracji komunistycznych działaczy głoszonych wszem i wobec, przejmowanie ziemi przyłączanych – a przede wszystkim zarządzanie nimi – nie było sprawnie zorganizowane. I być nie mogło, zważywszy na towarzyszące temu procesowi okoliczności. W sposób szczególny ujawniły się one na nowych północno-zachodnich rubieżach kraju.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi