Baśnie z tysiąca i jednej nocy ciemnej

Co jeżeli historie wszystkich bohaterów, wszystkie razem i każda z osobna, są tylko cieniem jednej, konkretnej przygody? Takiej, która od zawsze była przeczuwana, opowiadano ją w tysiącach różnych wariantów, aż wreszcie pewnego razu wydarzyła się naprawdę.

Publikacja: 30.10.2020 10:00

Edyta Stein była pierwszą od czasów starożytności chrześcijańskiej Żydówką, którą Kościół ogłosił sw

Edyta Stein była pierwszą od czasów starożytności chrześcijańskiej Żydówką, którą Kościół ogłosił swoją świętą. Pisała o swojej wierze, że to „nieskończony świat, który otwiera się całkiem na nowo, gdy zamiast na zewnątrz, zaczyna się żyć do wewnątrz (...) Jakąż pełnią życia z całym jego cierpieniem i rozkoszami, jakich przeczuwa i pojąć nie może świat doczesny, mieści w sobie jeden, jedyny, na zewnątrz niemal pozbawiony wydarzeń, dzień całkiem niepozornego, ludzkiego jestestwa”

Foto: Rzeczpospolita

"Tato, ale ja nie chcę być świętym. Dużo bardziej bym wolał zostać Batmanem". W tamtej chwili najchętniej przyznałbym mu rację. Właśnie skończyliśmy czytać skrojone na możliwości i potrzeby sześciolatka opowieści z życia świętych Kościoła. Książkę, która miała w sobie wszystko, czego wypadało od niej wymagać. Masę ciekawych szczegółów i żywy język; słuszne morały i zapadające w pamięć ilustracje. Tylko przygody tam nie było. Pozostała w świecie Batmanów i Skywalkerów. Tam żyją bohaterowie, których naprawdę chciałoby się naśladować. Tam toczy się akcja, trwa wyprawa lub walka, czyli coś, w czym – w przeciwieństwie do biograficznych ciekawostek – każdy chłopiec chciałby wziąć udział, niezależnie od tego, ile ma lat.

Wiem, o co chodzi Batmanowi; rozumiem, dlaczego zakłada co noc lateksowy strój i wyrusza walczyć z panoszącym się w Gotham złem. Ale o co chodziło Maksymilianowi Kolbe, za nic nie jestem w stanie pojąć. Mogę znać fakty, ale nie widzę łączącej je linii wysokiego napięcia, fabuły. A bez tego opowieść nie zacznie świecić, być zrozumiała sama przez się, a nie narzuconym z zewnątrz obowiązkiem podziwu i czci. To więc ten pierwszy, miliarder w gumowym kostiumie, będzie mi bliższy. Po opowieść trzeba się zwrócić do superbohaterów, do świętych – co najwyżej po końcowy morał. Starcia z Batmanem twarzą w twarz – Pingwin, Jocker i Dwie Twarzy przekonali się o tym nieraz – raczej nie uda się wygrać. Spróbujmy więc zajść go od tyłu. Bo co, jeżeli historia jego i jemu podobnych, wszystkie razem i każda z osobna, są tylko cieniem jednej, konkretnej przygody? Takiej, która od zawsze była przeczuwana, opowiadano ją w tysiącach różnych wariantów, aż wreszcie pewnego razu wydarzyła się naprawdę.




Wszyscy śnimy ten sam sen

Życie może nie jest zbyt porywające, ale za to stabilne. Każda rzecz ma swoje miejsce, każde zadanie – rozpisany harmonogram. I nagle do skrzynki wpada list. Przechodzący przez wioskę staruszek wręcza ci tajemniczą perłę. W rękę ugryzł cię napromieniowany pająk. Do twoich rodziców, choć są najpotężniejszymi ludźmi w mieście, strzela pierwszy lepszy cyngiel. A może po prostu poczułeś pustkę, która kazała ci wyruszyć w drogę. Tak zaczyna się historia każdego z bohaterów. A w zasadzie jednej, znajdującej za to niezliczone wcielenia, postaci. „Bohatera o tysiącu twarzy", jak brzmi tytuł legendarnej, kulturoznawczej pracy Josepha Campbella.

Jest tylko jeden bohater i jedną odbywa on podróż. Tyle że ust opowiadających jego historie są tysiące, więc w każdym z zakątków świata ma inne imię, różne są przeszkody, jakie napotyka. Ale za to trasa tej wędrówki, schemat jego losu pozostaje zawsze ten sam. Odchodzi z bezpiecznego domu, najczęściej nocą, żeby nikt nie zauważył jego zniknięcia. Za progiem rozciąga się pustkowie, na którym musi się zmierzyć z potworami i oprzeć pokusom. Po drodze zostaje – mniej lub bardziej dosłownie – zgładzony. Musi przeżyć własną śmierć, przejść kolejne próby, zostawiając na miejscu każdej z nich część swojego starego „ja".

Jeżeli ujrzałby skarb, po który wyruszył, zbyt wcześnie, posiadając w sobie jeszcze resztki dawnego życia, padłby trupem na miejscu – tak ogromny jest jego blask; albo go też nie zauważył – tak bardzo różni się on od wszystkiego, do czego przywykły nasze oczy. To złote runo, cudowny eliksir, uśpiona przed wiekami królewna. Żeby pozostać sobą, bohaterem, musi pamiętać, że jest tylko posłańcem. Jego podróż ma się zakończyć w miejscu, w którym się rozpoczęła. Nie wolno mu wrócić z pustymi rękoma. A im dalej się udał – to jedna z żelaznych prawd wszystkich baśni i legend – im bardziej dosłownie został po drodze unicestwiony, tym większą moc ma skarb, który ze sobą przywozi. Ma on uratować jego królestwo, naród, świat. Odnowić je, zapobiec zagładzie.

Ale powrót nigdy nie jest łatwy. Lekarstwo przecież zawsze pozostaje cierpkie, przyjęcie ratunku wymaga zaakceptowania, że dotąd dążyło się do unicestwienia. Bohater musi – jak pisze Campbell – „wejść na powrót ze swą zdobyczą w nastrój świata, w którym ludzie, będąc rozczłonkowani, wyobrażają sobie, że są całością. Przynosząc rozbijający ego i zbawiający życie eliksir, stawić czoło swej społeczności i przyjąć ciosy racjonalnych dociekań, ciężkiego oburzenia i dobrych ludzi, którzy nie potrafią go zrozumieć".

Ten schemat pobrzmiewa w każdej z mitologii, dopełnia się o tysiącu i jednym świcie, jest zawarty w opowieściach o Eneaszu i Gilgameszu, Parsifalu i Buddzie. Campbell, który – również ze względu na swą zażyłość i wpływ, jaki wywarł na George'a Lucasa – zrobił więcej niż ktokolwiek inny dla samoświadomości popkultury, powtarzał w kółko uspokajająco: to tylko opowieści. Fakt, że są do siebie tak podobne, dowodzi co najwyżej jedności ludzkiej natury i jej potrzeb. Może na jawie jesteśmy różni, walczymy ze sobą i się nienawidzimy, ale wszyscy śnimy ten sam sen. Śniliśmy i śnić będziemy.

Autor, bohater i skarb

Ale istnieje jeszcze jedna wersja podróży bohatera, który w przeciwieństwie do pozostałych jest czymś więcej niż tylko opowieścią. A właściwie, jest nią tym bardziej, im bardziej pozostaje osadzona w faktach. Historia Jezusa z Nazaretu zaczyna się wymykać kanonom opracowanego przez Campbella schematu za każdym razem, kiedy próbuje się uczynić z niej mit. I to niezależnie od tego, czy ma on opowiadać o społecznym rewolucjoniście czy spolegliwym moraliście.

Za każdym razem, kiedy zaczyna się ją rozbijać i dopasowywać pod którąś z tez, ulatnia się z niej całe fabularne napięcie, dreszcz przygody. Od razu staje się jasne, że mamy raczej do czynienia z autoportretem któregoś z interpretatorów, odbiciem jego własnych potrzeb i poglądów niż z ikoną, drzwiami prowadzącymi do innego świata. Historia Jezusa pozostaje mitem tylko wtedy, kiedy trzyma się faktów.

Druga odmienność polega na tym, że bohater jest tu jednocześnie autorem. Bo przecież nawet Budda, najbliższy boskości ze wszystkich odbywających tę podróż bohaterów, podlega prawom, które nie on stworzył; dostępuje oświecenia, sam nie będąc źródłem światła. Poza tym jednak trudno o bohatera, który konsekwentniej i bardziej dosłownie realizowałby kolejne punkty Campbellowskiego schematu. Nie można sobie wyobrazić bezpieczniejszego schronienia niż niebo, którego próg przekroczył, rozpoczynając swoją przygodę na ziemi, rodząc się z dziewicy – co swoją drogą zdarzało się też bohaterom azteckiej, indyjskiej i greckiej mitologii. Tyle że podczas swojej przygody nie tyle siebie, co innych musi przygotować na poznanie prawdy. Nie On siebie musi poznawać, ale przygotować wszystkich dookoła na poznanie, że jest Mesjaszem; że skarb, którego szukają, krąży cały czas wśród nich, ale jeżeli dowiedzieliby się o tym za wcześnie, rozdarliby szaty i uciekli z krzykiem, jak zresztą wielu z nich w końcu zrobiło, albo pomarliby od zbyt jaskrawego blasku.

Jak w przypadku każdego z bohaterów, kluczowym momentem całej przygody jest śmierć. Opisana dokładniej, bardziej namacalnie niż któregokolwiek z nich. Ta jedna spośród wszystkich tysiąca twarzy bohatera jest tak wyraźnie poraniona i opluta. I jednocześnie uwieczniona nie tylko przez bajkopisarzy, ale i historyków. Jak każdy szanujący się bohater, Jezus wraca. Po drodze wstępuje do piekieł, jak Odyseusz, Eneasz czy Orfeusz. Tyle że był tam kimś więcej niż tylko gościem, Jemu akurat udaje się, wyprowadza Eurydykę na powierzchnię. Tym, do których wrócił, przynosi eliksir życia wiecznego, samego siebie. Jest jednocześnie tej przygody autorem, bohaterem i skarbem. Odpowiednio: drogą, prawdą i życiem. Na końcu wraca do swojego królestwa, ale pozostawia za sobą zew przygody, który Kościół postanowił nazwać Duchem Świętym.

Co więc, jeśli bohater naprawdę był jeden, posiada nie tysiąc twarzy, ale tyleż cieni? Jeżeli każda z pozostałych przygód i dróg była przeczuciem albo wspomnieniem tej jedynej, która odbyła się w rzeczywistości, prowadziła po ścieżkach jednej z prowincji Cesarstwa Rzymskiego? Dopiero kiedy spojrzy się na Niego jak na bohatera, a na całą Jego obecność tutaj jak na pełną przygód wyprawę, zaczyna być zrozumiała najkrótsza definicja i przesłanie chrześcijaństwa – naśladowanie Chrystusa. Wpatrywanie się w Niego z zachwytem porównywalnym tylko do tego, jaki mają na twarzach mali chłopcy przebierający się za rycerzy i superbohaterów. Wyruszeniu w tę samą, co on wyprawę, przeżycie tej samej przygody.

Oszalali z uwielbienia fani

Każda szanująca się awanturnicza historia, tak jak wszystkie zasługujące na to miano romanse, zaczyna się nocą. To wtedy najłatwiej jest się zakraść pod balkon ukochanej, wymknąć z więziennej celi, zakraść do obozu nieprzyjaciela. Podróż najlepiej zacząć niedługo przed świtem, wtedy jest najciemniej. To o tej godzinie, nocą ciemną, zaczyna się przygoda, którą spisał św. Jan od Krzyża, ojciec nowożytnej mistyki. Piszący w epoce wielkich odkryć i podróży, kiedy jak nigdy wcześniej ani później kręciło się ludziom w głowach od odkrytych nagle przestrzeni, rozpalały wyobraźnię nowe, niezbadane lądy. Może dlatego tyle w jego poezji i traktatach mórz i wysp, a wszystkie podobnie obce i cudowne.

Bohaterowie legend, konkwistadorzy i cherlawy karmelita z Hiszpanii – każdy z nich mówi to samo, kieruje się w swoim życiu zasadą: zdobyć wszystko, opuszczając wszystko. Odbijający od brzegów starego kontynentu podróżnicy i zdobywcy zostawiali za sobą dom, rodziny, kariery, poszukując złotych miast. U Jana od Krzyża też są okręty i sztormy, rozbijanie się o skały i skok na twardą ziemię z dużej wysokości. Uciekał nocami, w przebraniu po tajemnych schodach. Tyle że odbywał tę przygodę na kolanach, we własnej celi.

Jego sojuszniczka w dziele reformy zakonu karmelickiego, św. Teresa z Ávili, zanim została jedną z największych mistyczek chrześcijaństwa, zaczytywała się opowieściami o błędnych rycerzach, legendami o smokach i turniejach. W przypadku obojga droga mistyka nie była ucieczką od ducha epoki, ale jego wyprzedzeniem. Nie „zamiast", tylko „bardziej". Drogą prób bardziej intensywnych i ryzykownych niż te, jakie czekały na rycerzy czy marynarzy. Naśladowaniem bohatera przez oszalałych z miłości fanów. Takich, co to w każdym szczególe próbują odtwarzać jego przygody i dokonania. Aż do dziwactw i natręctw, jakim w przypadku św. Jana było spędzanie każdej wolnej chwili na rzeźbieniu drewnianych krzyży. Chwili wolnej od przygody, jaką było zagłębianie się w coraz większą ciemność. Jego towarzysze wspominali, że podczas marszu zawsze śpiewał. Do rytmu i melodii ludowych, prostackich erotyków improwizował teksty mistycznych hymnów.

„– By dojść do smakowania wszystkiego,

nie chciej smakować czegoś w niczym.

– By dojść do tego, byś był wszystkim,

nie chciej być czymś w niczym.

– By dojść do poznawania wszystkiego,

nie chciej poznawać czegoś w niczym".

Tak samo jak bohaterowie wszystkich mitów i legend, przygotowywał swój wzrok na czekający go przy końcu drogi blask. Ale tamci byli tylko cieniami Bohatera, Jan od Krzyża był Jego oszalałym z uwielbienia fanem. Oni wchodzili w ciemność ostrożnie, badając wcześniej nierówności terenu stopą, Jan skakał w mrok na główkę. Tym odważniej, im był on gęstszy. Całe jego dzieło jest przesiąknięte zmysłem redukcji i nieufności. Nawet wobec mistycznych ekstaz i uniesień był nieufny i w swoich modlitwach prosił, żeby mu ich oszczędzono. Był pewny wyłącznie tego, co wymagało zaparcia i upokorzenia. Tylko krzyża. Wszędzie tam, gdzie pojawiało się widmo sławy albo satysfakcji, uciekał z krzykiem, jak od największego zagrożenia. Bał się, że już tu otrzyma część swojej zapłaty, zadatek skarbu, na który czekał. Opierał się pokusom, jak legendarni bohaterowie wabieni przez syreny albo zatrzymywani na którejś z tajemniczych wysp obietnicami rozkoszy łoża i stołu, przez które mogli zapomnieć o celu wyprawy.

Ewangeliczną formułę „idź, rozdaj wszystko co masz" czy ostrzeżenie o ciasnej bramie, wąskiej drodze, przez którą nie przeciśnie się bogacz ze swoim majątkiem rozszerzał on daleko poza materialny sens tych słów. „Wszystkim" były nie tylko rzeczy i pieniądze, ale też wyobrażenia, myśli, obrazy, ziemskie sposoby myślenia. To był właśnie balast, na zrzucaniu którego powinna polegać podróż.

Joseph Campbell powtarzał swoim studentom i uczniom jak mantrę: w życiu bohatera nie ma zmiany, nie ma prawdziwego życia, jeśli nie ma śmierci. Myślenie według mitu polega na postrzeganiu końca jako początku. Świętemu Janowi, którego poezje, traktaty, nawet zajęcia ręczne krążyły wokół krzyża, końca będącego początkiem, nie trzeba by tego w kółko przypominać.

Fenomen prawdziwej przygody

XX wiek zaczął się od nudy. A konkretnie, jak ujęła to Hannah Arendt, czarnego ducha nudy. Znużenia kompletnie niezrozumiałego, biorąc pod uwagę, że życie nigdy jeszcze nie było tak ekscytujące. Każdy dzień przynosił nowe wynalazki i możliwości. Ekspresje barw i dźwięków rozrywały sztywne ramy sztuki. A jednak coś zgasło, zatrzymało się. Gyorgy Lukács, węgierski filozof, pisał, że opuszczenie świata przez Boga dało o sobie znać przez brak odpowiedniości duszy i dzieła. Wnętrza i przygody. Co z tego, że wokół zrobiło się głośno i efektownie jak nigdy przedtem, skoro cały ten cyrk był podłączony do zasilania zewnętrznego. Zapadała noc, rozświetlona co prawda przez miejskie latarnie i ekrany kin, ale pozbawiona szans na przeżycie przygody.

Jednym z nielicznych wyjątków była fenomenologia. Nie tyle system i metoda myślenia, co technika samodoskonalenia. Przewodnik dla ducha prowadzący „z powrotem do rzeczy samych". Szansa na rozmowę już nie o pojęciach i kategoriach, nakładanie kolejnej warstwy ze słów. Przeciwnie, odrzucanie pojęć i założeń. Wejście w noc niewiedzy, z nadzieją dotarcia do skarbu – istoty rzeczy.

Nazwa tej stworzonej przez Edmunda Husserla szkoły jest zbitką dwóch słów: „fenomen" i „logos". „To, co się pokazuje" i „słowo, sens". Ale zrozumiała stanie się, dopiero kiedy sięgniemy do czasowników, od których pochodzą oba te słowa. Bo też sama fenomenologia jest nie tyle opisem, co wezwaniem. Pierwszy człon tej nazwy pochodzi od greckiego czasownika „wydobyć na jaw", a w zasadzie „rozjaśnić, wyciągnąć na światło". Druga część, „logos", dopowiada, że chodzi o wydobycie na jaw tego, „o czym jest mowa". O czym mowa, była zawsze. Tej „rzeczy", istoty każdej z rzeczy, pierwotną treść życia, do której nie da się dotrzeć słowami, „oświeconym" rozumem. Trzeba wejścia w ciemność, zawieszenia sądów, redukcji pojęć.

8 lipca 1918 roku mistrz i dwoje uczniów wybrało się na nocny spacer. Edmund Husserl, nawrócony na protestantyzm Żyd, twórca fenomenologii, Martin Heidegger, niedoszły katolicki ksiądz, i Edyta Stein, pochodząca z żydowskiej rodziny ateistka, rozmawiali o konieczności stworzenia fenomenologii religii. Heidegger, który za kilkanaście lat miał się stać najbardziej wpływowym myślicielem XX wieku, duchowym ojcem egzystencjalizmu i filozofii rozpaczy, był jeszcze wówczas raczej katolickim teologiem niż świeckim myślicielem. Fenomenologia była mu wtedy potrzebna jako narzędzie dotarcia do pierwotnych przeżyć religijnych, odczuwania żywej obecności Jezusa. To ona była tym, „o czym jest mowa"; tę obecność chciał on wyciągnąć na światło dzienne. Husserl potakuje: już czas, żeby przemówiły prawdziwe źródła, samo Słowo, czyli Logos. Stein głównie się przysłuchuje.

Historię Heideggera i Edyty Stein przecinały się później jeszcze dwukrotnie. Kilka lat później zastąpił on ją na stanowisku osobistego asystenta Husserla. W 1933 roku, niemal w tym samym momencie, Stein wstępuję do zakonu karmelitanek bosych, a Heidegger, będący już wówczas daleko od Kościoła, do NSDAP. On na krótko, ona – aż do śmierci w Auschwitz.

Peter Wust, niemiecki filozof, opublikował w prasie relację z obłóczyn, ceremonii wstąpienia do zakonu Edyty Stein. „Do ołtarza przyprowadzono oblubienicę. Przed wieloma laty jej droga życiowa doprowadziła ją do twórcy fenomenologii. W zamierzeniu tego kierunku od początku kryło się coś tajemniczego, tęsknota za powrotem do rzeczywistości obiektywnej, do świętości bytu, do czystości i niewinności przedmiotów, do samych rzeczy. Jej droga musiała któregoś dnia poprowadzić dalej, głębiej, do właściwej rzeczywistości bytu".

Była pierwszą od czasów starożytności chrześcijańskiej Żydówką, którą Kościół ogłosił swoją świętą. Do wiary przyprowadziła ją filozofia, i to rozumiana jak najbardziej klasycznie, jako nie tyle źródło wiedzy, ile „technika siebie", sposób samodoskonalenia. Jerozolima przez Ateny dotarła do Rzymu. To, co z zewnątrz było zawiązaniem się kilku wątków przygody chrześcijańskiego świata naraz, samo w sobie było serią przygód i wrażeń.

W liście do Romana Ingardena, polskiego filozofa, przyjaciela z czasów seminarium u Husserla, Edyta Stein pisała o swojej wierze, że to „nieskończony świat, który otwiera się całkiem na nowo, gdy zamiast na zewnątrz, zaczyna się żyć do wewnątrz. Wszystkie realne rzeczy, z którymi przedtem miało się do czynienia, stają się przezroczyste i zaznacza się odczuwalna obecność sił, które wprawiają je w ruch i stanowią właściwy ich fundament. Jakąż pełnią życia z całym jego cierpieniem i rozkoszami, jakich przeczuwa i pojąć nie może świat doczesny, mieści w sobie jeden, jedyny, na zewnątrz niemal pozbawiony wydarzeń, dzień całkiem niepozornego, ludzkiego jestestwa".

Opowieść, która trwa wiecznie

W 1942 roku, z okazji 400-lecia urodzin św. Jana od Krzyża, Edyta Stein otrzymuje polecenie opracowania jego pism mistycznych. Powstaje jej ostatnia książka, ukończona dosłownie chwilę przed aresztowaniem przez Gestapo i wywiezieniem do obozu. Na sam koniec fenomenologia i mistyka odnalazły się i uzupełniły w tytułowej „Wiedzy krzyża". Wszystkie kolejne noce, noc zmysłów, noc rozumu, noc wiary, wchodzenie z bezdenną otchłań, usuwanie punktów odniesienia i oparcia, były opisywane i przeżywane przez nią jednocześnie. Podczas pracy, którą w każdej chwili – doskonale zdawała sobie z tego sprawę – mogło przerwać aresztowanie. Wreszcie drugiego sierpnia 1942 roku Edyta Stein zapisuje ostatnie zdanie: „Nasz ojciec poszedł w świetle do nieba. Gdy potem przygotowywano jego ciało do pochówku, rozchodziła się od niego miła woń". Kilka godzin później zostaje aresztowana, umiera tydzień później.

Zapach, oddech, wdech i wydech. Ten motyw zamykał również dzieło samego Jana od Krzyża. W ostatnich zapisanych jego ręką słowach mowa jest o łagodnym powiewie Ducha Świętego, który dusza wdycha i wydycha. Wietrzyku, w którym Eliasz doświadczył Boga na szczycie Góry Karmel. Życie Edyty Stein dobiegło końca w komorze gazowej. Na szczycie jej Góry Karmel również zawiał lekki wiatr, który jednak z powiewem Ducha Świętego miał najmniej jak to tylko możliwe wspólnego. Ale czy karmelitance, uczennicy Husserla, całe życie uczącej się spod pozorów i złudzeń wygrzebywać istotę rzeczy, mogło to robić jakąkolwiek różnicę?

Kończącym uczelnie studentom Joseph Campbell radził zawsze to samo: nigdy nie słuchajcie swoich ojców. Bo ojciec ma wobec was tylko jedno pragnienie, chce, żebyście byli bezpieczni. A kto szuka w życiu bezpieczeństwa, ten nigdy nie znajdzie w nim przygody. I niech to już będzie ostatni z dowodów, że każdy z bohaterów mniej lub bardziej umiejętnie udaje tego jednego. Tego, dla którego Ojciec nie chciał bezpieczeństwa, tylko przygody, chociaż doskonale wiedział, jakiego cierpienia będzie ono wymagać. Nie ustąpił nawet wtedy, kiedy Syn prosił w ogrodzie Getsemani, żeby odsunął od Jego ust kielich męki. Jeśli zdecydował się na coś takiego, to albo jest sadystą, albo znał ciąg dalszy tej przygody. Wiedział, że kryje się tam coś, co jest warte każdego wysiłku. Po ostatnich zdaniach dzieł Edyty Stein i Jana od Krzyża to będzie już ostatnie z zakończeń. Końcowy akapit „Ostatniej bitwy", ostatniej z części „Opowieści z Narnii".

„Serca zabiły im mocno i poczuli, jak wypełnia ich dzika nadzieja.

– Naprawdę wydarzył się wypadek kolejowy – rzekł miękko Aslan. – Jesteście, jak to zwykliście nazywać w Krainie Cieni, umarli. Już po szkole: zaczęły się wakacje. Sen dobiegł końca: jest poranek.

A kiedy to powiedział, przestał wyglądać jak Lew, lecz to, co zaczęło się dziać później, jest tak wielkie i piękne, że nie mogę o tym pisać. Dla nas to koniec wszystkich opowieści i można tylko dodać, że odtąd już zawsze wszyscy żyli szczęśliwie. Lecz dla nich dopiero zaczęła się prawdziwa opowieść. Całe ich życie w tym świecie i wszystkie przygody w Narnii były zaledwie okładką i stroną tytułową; teraz rozpoczynali wreszcie Rozdział Pierwszy Wielkiej Opowieści, jakiej nikt jeszcze na ziemi nie czytał – opowieści, która trwa wiecznie, w której każdy rozdział jest lepszy od poprzedniego". 

"Tato, ale ja nie chcę być świętym. Dużo bardziej bym wolał zostać Batmanem". W tamtej chwili najchętniej przyznałbym mu rację. Właśnie skończyliśmy czytać skrojone na możliwości i potrzeby sześciolatka opowieści z życia świętych Kościoła. Książkę, która miała w sobie wszystko, czego wypadało od niej wymagać. Masę ciekawych szczegółów i żywy język; słuszne morały i zapadające w pamięć ilustracje. Tylko przygody tam nie było. Pozostała w świecie Batmanów i Skywalkerów. Tam żyją bohaterowie, których naprawdę chciałoby się naśladować. Tam toczy się akcja, trwa wyprawa lub walka, czyli coś, w czym – w przeciwieństwie do biograficznych ciekawostek – każdy chłopiec chciałby wziąć udział, niezależnie od tego, ile ma lat.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich