"Tato, ale ja nie chcę być świętym. Dużo bardziej bym wolał zostać Batmanem". W tamtej chwili najchętniej przyznałbym mu rację. Właśnie skończyliśmy czytać skrojone na możliwości i potrzeby sześciolatka opowieści z życia świętych Kościoła. Książkę, która miała w sobie wszystko, czego wypadało od niej wymagać. Masę ciekawych szczegółów i żywy język; słuszne morały i zapadające w pamięć ilustracje. Tylko przygody tam nie było. Pozostała w świecie Batmanów i Skywalkerów. Tam żyją bohaterowie, których naprawdę chciałoby się naśladować. Tam toczy się akcja, trwa wyprawa lub walka, czyli coś, w czym – w przeciwieństwie do biograficznych ciekawostek – każdy chłopiec chciałby wziąć udział, niezależnie od tego, ile ma lat.
Wiem, o co chodzi Batmanowi; rozumiem, dlaczego zakłada co noc lateksowy strój i wyrusza walczyć z panoszącym się w Gotham złem. Ale o co chodziło Maksymilianowi Kolbe, za nic nie jestem w stanie pojąć. Mogę znać fakty, ale nie widzę łączącej je linii wysokiego napięcia, fabuły. A bez tego opowieść nie zacznie świecić, być zrozumiała sama przez się, a nie narzuconym z zewnątrz obowiązkiem podziwu i czci. To więc ten pierwszy, miliarder w gumowym kostiumie, będzie mi bliższy. Po opowieść trzeba się zwrócić do superbohaterów, do świętych – co najwyżej po końcowy morał. Starcia z Batmanem twarzą w twarz – Pingwin, Jocker i Dwie Twarzy przekonali się o tym nieraz – raczej nie uda się wygrać. Spróbujmy więc zajść go od tyłu. Bo co, jeżeli historia jego i jemu podobnych, wszystkie razem i każda z osobna, są tylko cieniem jednej, konkretnej przygody? Takiej, która od zawsze była przeczuwana, opowiadano ją w tysiącach różnych wariantów, aż wreszcie pewnego razu wydarzyła się naprawdę.
Wszyscy śnimy ten sam sen
Życie może nie jest zbyt porywające, ale za to stabilne. Każda rzecz ma swoje miejsce, każde zadanie – rozpisany harmonogram. I nagle do skrzynki wpada list. Przechodzący przez wioskę staruszek wręcza ci tajemniczą perłę. W rękę ugryzł cię napromieniowany pająk. Do twoich rodziców, choć są najpotężniejszymi ludźmi w mieście, strzela pierwszy lepszy cyngiel. A może po prostu poczułeś pustkę, która kazała ci wyruszyć w drogę. Tak zaczyna się historia każdego z bohaterów. A w zasadzie jednej, znajdującej za to niezliczone wcielenia, postaci. „Bohatera o tysiącu twarzy", jak brzmi tytuł legendarnej, kulturoznawczej pracy Josepha Campbella.
Jest tylko jeden bohater i jedną odbywa on podróż. Tyle że ust opowiadających jego historie są tysiące, więc w każdym z zakątków świata ma inne imię, różne są przeszkody, jakie napotyka. Ale za to trasa tej wędrówki, schemat jego losu pozostaje zawsze ten sam. Odchodzi z bezpiecznego domu, najczęściej nocą, żeby nikt nie zauważył jego zniknięcia. Za progiem rozciąga się pustkowie, na którym musi się zmierzyć z potworami i oprzeć pokusom. Po drodze zostaje – mniej lub bardziej dosłownie – zgładzony. Musi przeżyć własną śmierć, przejść kolejne próby, zostawiając na miejscu każdej z nich część swojego starego „ja".