Tąpnięcie nastąpiło wraz z przejściem na emeryturę Benedykta XVI w 2013 roku. Symbolicznie to był ogromny szok. Papież, który miał być obrońcą status quo, dokonał symbolicznej rewolucji. I choć ogromne znaczenie tego gestu zostało szybko przykryte przez próby przypisania papieżowi-emerytowi mistycznej roli eschatona (obrońcy świata przed Antychrystem), to coś jednak się zachwiało, coś się zmieniło. To, co wydawało się wielu trwałe, uległo przeobrażeniu. Mnie także, nie będę ukrywał, bo pisałem o tym wówczas na łamach „Rzeczpospolitej". Dwóch mężczyzn w bieli, w papieskich szatach mogło zasiąść obok siebie. Po raz pierwszy w historii pojawił się papież-emeryt. Tym bardziej że poprzedni biskupi Rzymu rezygnujący z urzędu w średniowieczu nie byli emerytami i nie zachowywali imienia ani części insygniów papieskich.
Wybór Franciszka, jego styl sprawowania władzy i kolejne dokumenty spotęgowały wrażenie nadchodzących zmian w Kościele. Zapowiedź decentralizacji, a także wsparcie papieża dla Drogi Synodalnej zmieniły postrzeganie Rzymu i papiestwa. A jego adhortacja „Amoris laetitia" spisana po synodach poświęconych małżeństwu i rodzinie uświadomiła, że nawet te elementy moralności chrześcijańskiej, na które tak mocny nacisk kładł Jan Paweł II, mogą podlegać zmianie. Obecnie w sporej części Kościoła na świecie – choćby za naszą zachodnią granicą – komunia święta dla osób rozwiedzionych, które weszły w nowe związki, jest czymś oczywistym. Dokonuje się także reinterpretacja postrzegania osób homoseksualnych i samej tej orientacji.
Kościół w Polsce w swojej większości udaje, że tych zmian nie ma. A jeżeli już, to że są one nadużyciem czy nadinterpretacjami niemieckich teologów i biskupów. I nawet jeśli papież Franciszek je toleruje, to kolejny papież wszystkie te zmiany odwróci. Jednakże analiza składu Kolegium Kardynalskiego sugeruje, by odrzucić te marzenia jako naiwność. Obserwacja współczesnego Kościoła uświadamia, że pewnych zmian nie da się już odwrócić. Kościół jest głęboko podzielony w kwestii moralności seksualnej, decentralizacja już jest faktem, a przesunięcie demograficznego i geograficznego centrum Kościoła sprawia, że zmienia się także katolicka teologia. Można oczywiście udawać, że to się nie dzieje i że wszędzie poza Polską panoszy się herezja. Tylko że odrzucenie rzeczywistości nie zmieni jej faktycznego obrazu.
Młodzi nie zatęsknią
Tej niechęci znaczącej części Kościoła do zmierzenia się z rzeczywistością nie zmieniły nawet wydarzenia całkiem niedawne. Podziemny strumień laicyzacji, który długo płynął pod ziemią, wybił z całą mocą podczas Strajku Kobiet pod koniec 2020 r., a swoje pełne znaczenie ukazał, gdy zaczęto luzować obostrzenia pandemiczne. Teraz już nawet szeregowi księża, pracujący „na dole", mają świadomość, że młodzież wyszła z Kościoła. Dla ścisłości: nie jest w trakcie wychodzenia z Kościoła, nie traci z nim więzi – jej tam zwyczajnie już nie ma. Katecheza szkolna, a przede wszystkim przekazywanie wiary w parafiach i rodzinach poniosło klęskę. Starsi też zresztą odchodzą. Owszem, wolniej, z namysłem, ale również całkiem realnie. I nawet jeśli arcybiskup Marek Jędraszewski łudzi sam siebie przekonaniem, że oni wrócą, kiedy tylko zatęsknią, to prawda jest taka, że nic takiego się nie wydarzy. Młodzi nie zatęsknią, bo nie doświadczyli Kościoła, a starsi widzą już, że Kościół ich młodości przestał istnieć w formie, jaką znali. Zniszczyły go kolejne ujawniane skandale seksualne, a konkretniej nieumiejętność poradzenia sobie z nimi. Do tego brak wieloletniej strategii duszpasterskiej, ograniczenie formacji katolickiej do serwowania kolejnych „papieskich kremówek" czy wreszcie próba odbudowania słabnącej pozycji Kościoła w oparciu o obecną władzę – to wszystko pokazuje, że Kościół odmawia zmierzenia się z procesem zmian cywilizacyjnych zachodzących wokół.
Wyjście młodzieży z Kościoła ma całkiem realne skutki. Seminaria opustoszały, wielkie budynki, budowane w czasie „boomu powołaniowego", straszą dziś pustkami albo już zostały przerobione na inne cele. Siostry zakonne w średnim wieku nagle uświadamiają sobie, że nie będą już miały następczyń, bo do nowicjatu ich zgromadzeń nikt się nie zgłasza. Jeśli dodać do tego odchodzenie kapłanów i sióstr ze stanu duchownego, rezygnacje czasem wywoływane niechęcią do kopania się z koniem czy też trudnymi relacjami z przełożonymi, to obraz kryzysu stanie się w miarę pełny. Wszystko to wywołuje w ludziach, którzy zostali – zarówno duchownych, jak i świeckich – frustrację, złość, żal. I to jest nawet psychologicznie zrozumiałe. Nikt nie czuje się dobrze, obserwując, jak instytucja, której poświęcił swoje życie, marnieje. Zaczyna się więc szukanie winowajców takiego stanu rzeczy, zazwyczaj zresztą w innych, w manipulacjach medialnych, w emancypacji czy w politycznych atakach. Rzadziej w samym sobie. Tymczasem frustracja, złość, poszukiwanie winnych tylko jeszcze przyspieszają procesy laicyzacyjne. Co gorsza, jeszcze silniej zamyka wspólnotę, z otwartej społeczności zamieniając ją w getto, twierdzę oblężoną przez liberalizację i laicyzację.
Naiwny powrót do przeszłości
Odpowiedzią na tę diagnozę może być albo nostalgia za tym, co było, i próba restauracji dawnego świata, albo zgoda na transformację. Obie te postawy występują zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jedni chcą wskrzeszać złote czasy Jana Pawła II. Próbują choćby przywracać dawny model relacji między mężczyznami a kobietami, zapominając, że procesy emancypacyjne przeorały także świadomość oraz styl życia młodych katoliczek i katolików, dlatego niemożliwy jest powrót do przeszłości. Inni będą przekonywać, że jedynym rozwiązaniem jest powrót do tradycji; że tylko stary ryt, powrót do metod formacji i relacji sprzed Soboru Watykańskiego II może uratować Kościół. Ci z kolei zapominają, że ten wyśniony Kościół, w formie, jaką oni przedstawiają, nigdy nie istniał, a wiele z problemów, z którymi się obecnie zmagamy, to pozostałości po modelu trydenckim. I choć oczywiście te rekonstrukcjonistyczne ruchy i wspólnoty będą istnieć w Kościele zdecentralizowanym, to nie wydaje się, by w takiej formie mogły stanowić odpowiedź na głęboki proces zmian zachodzących w Kościele. Istotą problemu, przed jakim stoimy, nie jest bowiem tylko kryzys wewnątrzkościelny, ale także rewolucja, jaka dokonuje się na wielu polach w świecie.