PiS i media. Ręczne sterowanie, donosy i nadgorliwość

Kataklizm na radiową Trójkę sprowadziły cechy kultury politycznej znane wielu partiom, ale w PiS spotęgowane: pokusa ręcznego sterowania wszystkim, donosicielstwo i z wielu grzechów wybaczanie tylko jednego – nadgorliwości.

Aktualizacja: 31.05.2020 13:10 Publikacja: 29.05.2020 00:01

PiS i media. Ręczne sterowanie, donosy i nadgorliwość

Foto: EAST NEWS

Kuba Strzyczkowski został dyrektorem radiowej Trójki. Dopiero co był przedmiotem nacisków nowej prezes Polskiego Radia Agnieszki Kamińskiej, która co i rusz zmieniała mu tematy wciąż popularnej audycji „Za, a nawet przeciw". I która narzekała, że słuchacze łączący się z tym programem na żywo czasem krytykują rząd. Teraz stał się nagle mężem opatrznościowym – dla kierującej radiem ekipy, a może nawet bardziej dla jej politycznych dysponentów. Bo przecież nie wiadomo, jaki będzie dalszy los odpowiedzialnej za awanturę wokół Trójki prezes Kamińskiej. Ba, nie wiadomo, czy za nadgorliwość nie zapłaci także przewodniczący Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański. Architektem kompromisu jest w każdym razie minister kultury Piotr Gliński. Sprawuje on formalny nadzór właścicielski nad publicznymi mediami.

Strzyczkowski ma pogodzić przynajmniej część zbuntowanego zespołu z władzą. A być może nawet zatrzymać lub ściągnąć z powrotem gwiazdy, które już zadeklarowały odejście. Niechby i samego Marka Niedźwieckiego. Nowy dyrektor jest starym radiowcem z Trójki. Nie angażował się w protesty, ale też nie wychwalał rządzących. Prowadził programy ze zręcznością rasowego moderatora. Na razie stary zespół poczuł się przy nim na tyle pewnie, że na pierwszym zebraniu z nowym dyrektorem atakowano dziennikarzy uznanych za bliskich poprzedniemu „pisowskiemu" kierownictwu. – Zgodnie z logiką wahadła, tak zawsze jest w publicznych mediach – relacjonuje świadek zdarzeń z Trójki.

Kurski kontra Czabański

Oczywiście, wszyscy mają świadomość, że choć Gliński obiecał Strzyczkowskiemu autonomię, rozejm może się okazać kruchy. Wojciech Mann, który z Trójki odszedł jeszcze przed konfliktem o piosenkę Kazika, i próbuje tworzyć inne radio, już orzekł, że ktokolwiek przyjąłby dyrekcję z rąk Kamińskiej i Czabańskiego, jest w dwuznacznej sytuacji. Ale niektórzy wielbiciele „starej Trójki" zawahali się w ocenach nowego dyrektora na internetowych forach.

Można by odnieść wrażenie, że w starciu o media publiczne waha się też władza. Mamy środek ostatniej prezydenckiej kampanii. Sami politycy PiS odcinali się od „nadgorliwości" w poprawianiu listy przebojów. Zrobił to też Andrzej Duda. Warto jednak odnotować, że sygnały dotyczące mediów są sprzeczne. W tym samym czasie do zarządu TVP został przywrócony symbol totalnego upartyjnienia tejże Jacek Kurski. Po zaledwie dwóch miesiącach „wygnania", kiedy jego dymisja miała pomóc prezydentowi wytłumaczyć podpisanie ustawy o 2 miliardach dla publicznych mediów.

Skąd ten paradoks? – Bo Kurski radzi sobie w telewizji, a Czabański z radiem nie – objaśnia polityk PiS. Jest to uwaga paradoksalna. Radzenie sobie Kurskiego polegało wszak na tym, że wszystkich niezwiązanych z prawicą zwolnił na samym początku, przynajmniej w pionie informacji i publicystyki. Skonfliktowany z nim Czabański płaci za bardziej kompromisowy do niedawna charakter radia, przy którym zaczął majstrować w nieodpowiednim momencie, przed wyborami. Natura Trójki, pełnej weteranów dziennikarstwa muzycznego i kulturalnego, utrudniała wcześniej czystkę. A i teraz, jak widać, samo wrażenie czystki jest dla PiS niewygodne.

Wybór Kurskiego ma pokazać, że jeśli nawet rządząca prawica cofa się na jednym odcinku, to na drugim wręcz utwardza. Oczywiście, za tym powrotem stoją też inne powody. Kurski zdołał przekonać Jarosława Kaczyńskiego, że tylko on poprowadzi dynamicznie telewizyjną kampanię Dudy. Za jego „wyrazistym" językiem stoi ofensywa radykalnego skrzydła obozu: Beaty Szydło, Ryszarda Terleckiego i przede wszystkim ziobrystów, którzy otwarcie lub skrycie kontestują linię premiera Morawieckiego. Poza wszystkim stoją za nim też gusty samego Kaczyńskiego. Jako skromny doradca zarządu przez te ostatnie dwa miesiące Kurski codziennie wtajemniczał prezesa w detale kolejnych propagandowych zagrywek. Dosłownie wisieli na telefonie.

Mit nieskalanej Trójki

Wracając do Trójki, to, co się stało, można przedstawiać na rozmaite sposoby. Media bliskie „dobrej zmianie" formułują spiskowe hipotezy. Ma to być prowokacja starego zespołu mająca rozbić publiczną stację po to, aby utorować drogę prywatnemu, na razie internetowemu, radiu starych trójkowych gwiazd.

Takie scenariusze kojarzą się z bajką Stanisława Lema. Król na skutek przepowiedni, że jego krewniacy zawiążą przeciw niemu spisek, kazał ich aresztować i wtedy spisek rodzinny naprawdę powstał. Zgodnie z podobną logiką politycy i komentatorzy prawicy oskarżają Jarosława Gowina o spiskowanie z opozycją. Choć dokładnie w momencie, kiedy ośmielił się mieć własne zdanie w kwestii terminu wyborów, zaczął być wypychany z obozu rządowego. Jest też odwrotny mit, dotyczący bardziej historii. Oto pośród dziennikarzy, którzy zadeklarowali odejście, znalazł się Tomasz Rożek prowadzący programy naukowe. Rożek miał jednak nieszczęście przypomnieć przy okazji, że w czasach „starej Trójki", czyli tej sprzed roku 2016, nie chciano z nim podjąć współpracy, bo był dziennikarzem katolickiego „Gościa Niedzielnego". I się zaczęło. Jerzy Sosnowski, aspirujący do roli sumienia „starej Trójki", przedstawił to zgoła inaczej. Rożek nie został przyjęty, bo miał kłopoty z dykcją. Później ich już nie miał, ale przecież obraz tamtego, podobno otwartego na wszystkie wrażliwości radia, musi być nieskalany.

Trudno nie krytykować zwolnienia już w roku 2016 świetnego publicysty kulturalnego Sosnowskiego na skutek nadgorliwości pierwszej pisowskiej prezes radia Barbary Stanisławczyk. Ale też jego jednostronność w widzeniu kwestii pluralizmu w mediach publicznych jest uderzająca. Kiedyś pewien polityk Unii Wolności przekonywał autora niniejszego tekstu, że Monika Olejnik, jedna z najbardziej stronniczych i agresywnych dziennikarek, jest uosobieniem obiektywizmu. Dlaczego? Bo mówi to, co myśli on sam. Ten sam mechanizm występuje u takich skądinąd godnych szacunku ludzi jak Sosnowski. Możliwe, że będzie teraz stać za odwetem „starych" na „nowych". Strzyczkowski sugeruje, że prowadzącymi audycje nie mogą być publicyści prawicowych tygodników. To wyrok na Pawła Lisickiego czy Piotra Semkę?

A przecież opowiadanie o dawnej apolitycznej Trójce to żerowanie na niewiedzy publiki. Powrót do partyjnej nomenklatury nie jest wynalazkiem prawicy. Nie trzeba już sięgać do umocowania wielu weteranów Trójki w latach PRL-u. Wystarczą czasy niesławnej koalicji medialnej SLD-PSL-UW, która trzęsła publiczną telewizją i radiem w latach 1994–2005. Pewien znajomy dziennikarz kierował redakcją publicystyki z rekomendacji PO, która przejęła rolę Unii Wolności, kiedy ta nie dostała się do parlamentu. Ten podział kierowniczych funkcji między dziennikarzy zatwierdzonych przez partie był tajemnicą poliszynela.



Wieczna prowizorka i drugi etap rewolucji

Paradoksalnie czasy względnego pluralizmu zapanowały pod kontrolą pierwszego PiS, w latach 2006–2009, kiedy dyrektor Krzysztof Skowroński przywrócił Trójce dawną świetność, sprowadził na powrót historyczne gwiazdy od muzyki, urozmaicił program i pozwalał na swobodne dyskusje komentatorom wszelkich opcji. Jego następczyni Magda Jethon nie ukrywała z kolei specjalnie swoich sympatii do PO. Jeśli rządy takich ludzi jak ona nie budziły większych napięć, to dlatego, że sympatie większości zespołu także kierowały się w liberalno-lewicową stronę.

Czasy drugiego PiS zaowocowały zwolnieniami i odejściami, choć były też okresy względnego spokoju, zwłaszcza dyrektor Wiktor Świetlik próbował mediować między zespołem a kierownictwem publicznego radia i jego politycznymi mocodawcami. Symbolem relatywizmu w ocenie całego tego okresu są dziś zaciekłe spory w internecie między tymi, co odeszli kiedyś, i tymi, którzy poczuli się wypychani dopiero teraz.

Do pewnego stopnia trzeba to przenieść na całe radio. Można zauważać przede wszystkim coraz spójniejszy przekaz PR 24, zdominowanego przez młodych zwolenników PiS, a można patrzeć na kulturalne i intelektualne otwarcie mniej politycznej radiowej Dwójki. Fakt, że ten segment mediów publicznych nigdy do końca nie zadowalał władzy, ujawniał się w napaściach prawicowych dziennikarzy, którzy żądali, aby zrobić z radiem pełen porządek.

Pisowski satyryk Ryszard Makowski wprost pytał, dlaczego radiowe programy nie wsparły bardziej jego partii w kampanii parlamentarnej. Nie zabierano się do tego z wielu względów, także i dlatego, że jako medium nie było ono tak ważne dla polityków jak telewizja. Nie przykuwało też takiej uwagi.

Można powiedzieć, że dla PiS kontrola nad publicznymi mediami to skolonizowanie obcego dla nich obszaru. Niektóre segmenty z większością TVP na czele zostały poddane prostemu przejęciu. W takich częściach jak Trójka mieliśmy do czynienia z próbą koegzystencji starego i nowego. Obie strony były niezadowolone, ale prowizorka utrzymywała się długo.

Telewizja publiczna stała się pod ręką Jacka Kurskiego niemal perfekcyjnym, choć przecież topornym, narzędziem propagandy partii rządzącej. Już wcześniej mieliśmy takie okresy, choćby za SLD-owskiej prezesury Roberta Kwiatkowskiego. Podkreślmy raz jeszcze, tak zwane media publiczne nigdy nie były wolne ani od gier z władzą, ani od presji politycznej na kadry. Nowością nie są więc teraz iście gierkowskie hymny na cześć władzy. Stała się nią natomiast narastająca napastliwość – wobec politycznej opozycji i różnych środowisk, które popadły nawet w chwilowy konflikt z interesem obozu władzy.

Radio nie było i nie jest tak jednorodną machiną. Ale tym boleśniejsze stały się chaotyczne ingerencje w program i personalia. Zmiana nastąpiła po wyborach 2019 r. Pozujący niekiedy na pisowskiego „liberała" w sporach z Jackiem Kurskim Krzysztof Czabański przystąpił do drugiego etapu pacyfikacji radiowych korytarzy. Nie miał wpływu na telewizję, miał za to sporo wolnego czasu, od kiedy nie wybrano go do Sejmu. I wielką ochotę, aby się wreszcie czymś wykazać. Sprzyjały też temu nowemu etapowi pewne cechy pisowskiej kultury politycznej. Znów, typowe i dla innych partii, a jednak zwielokrotnione.

Pierwszym elementem tej kultury jest pokusa ręcznego sterowania wszystkim. W Platformie, tym bardziej w SLD, centralizmu także było sporo. Ale zadowalano się z reguły ogólnym baczeniem na lojalność podległych sobie kadr, bo w naturalny sposób ciążyły ku tamtym formacjom. PiS-owi przekonanemu, że rządzi w dużej mierze wrogimi terytoriami, to nie wystarczy.

Wzorem jest kontrola sprawowana nad wszystkimi instytucjami publicznymi przez samego Jarosława Kaczyńskiego. To w jego gabinecie na Nowogrodzkiej obsadzano bardzo niskie stanowiska w publicznych spółkach, także w mediach. Ba, to tam rozstrzygano, czy Roman Polański może zrealizować przedstawienie w Teatrze Telewizji (ostatecznie do realizacji przedsięwzięcia nie doszło). Parodią tej kontroli stał się drobiazgowy, codzienny nadzór Czabańskiego nad publicznym radiem. On z kolei ukształtował model kierownictwa kolejnych prezesów tej instytucji. Zwołujący co chwila zebrania mecenas Andrzej Rogoyski czy jego wystraszona następczyni Agnieszka Kamińska próbowali decydować o najdrobniejszych szczegółach programów. Czasem na pograniczu paraliżu instytucji.

Kultura donosu, czyli nadgorliwi

Kolejnym elementem jest kultura donosu. One występują we wszystkich partiach. Grzegorz Schetyna jako prawa ręka Donalda Tuska w pierwszym okresie jego rządów używał bogatego dossier. Tyle że po prawej stronie wieczne poczucie oblężonej twierdzy, także w latach triumfu, czyni zapotrzebowanie na donosy czymś jeszcze bardziej palącym. Trudno zapomnieć na przykład paniczny strach, z jakim politycy PiS odsuwali się od swoich dawnych kolegów w Sejmie, jeśli ci popadli w konflikt z Kaczyńskim. Bo ktoś poinformuje Nowogrodzką.

To na skutek donosu wpływowych polityków PiS zajmujących się mediami nie przedłużono umowy z Dariuszem Rosiakiem, cenionym dziennikarzem międzynarodowym, niemówiącym językiem prawicy, ale też jej nieatakującym. Trójka lata całe chlubiła się poziomem jego audycji. Wystarczyło, że w innym medium zaliczył aktualny rząd polski do ekip populistycznych. Ktoś to jeszcze musiał wyśledzić, powiadomić, wywrzeć nacisk. Tak się buduje zbiorowy konformizm.

Trzecia okoliczność jest taka, że w obrębie obecnego obozu rządowego jeden grzech jest wybaczany najczęściej. To właśnie nadgorliwość. Nie ma materiału w telewizji Kurskiego, który wzbudziłby niepokój, łącznie z wymazywaniem serduszka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z ubrania gościa przypadkowo występującego przed kamerą. Nie ma też w oczach polityków PiS „przegiętej" wypowiedzi samego Kurskiego. Na podobnej zasadzie przez lata funkcjonowali Krystyna Pawłowicz czy Dominik Tarczyński.

Prezes Czabański jest ostrożniejszy niż Kurski, przemawia tonem raczej autoironii niż hucpy. W tej chwili bardziej jest oskarżany wewnątrz PiS o nieudolność niż o nadużywanie władzy. Ale właśnie z powodu ogólnej natury Zjednoczonej Prawicy ciężko uwierzyć, że spotka go jakaś konsekwencja, choć jest przedmiotem powszechnego narzekania. W ostateczności mimochodem pomógł wylansować piosenkę ośmieszającą prezesa. Kaczyński jest niezadowolony z obrotu sprawy. Czy jednak można w takim systemie „skazać" nadgorliwego funkcjonariusza?

Opozycja przejmie czy zlikwiduje?

Jest jeszcze czwarty element pozostający już trochę poza prawicową kulturą polityczną. To natura samych mediów publicznych, ich specyficzny duch korporacyjny, pełen intryg, podchodów i starć koterii, czasem nawet biznesowych (choć to ostatnie bardziej w telewizji). Dlatego część publiki tak chętnie uwierzyła w fake newsa o miejscach na liście przebojów sprzedawanych przez Niedźwieckiego.

Niektóre konflikty w Trójce w ostatnich latach były bardziej sporami różnych tamtejszych indywidualności niż efektem presji złej władzy. Znany muzyczny komentator odszedł, bo naubliżał w internecie innemu muzycznemu komentatorowi. Liberalne media zgodnie z logiką totalnej polaryzacji natychmiast przedstawiły go jako ofiarę polityki.

Oczywiście, w tym systemie są jakieś bufory. Nie ulega wątpliwości, że minister kultury Piotr Gliński sprawujący formalny nadzór właścicielski nad publicznymi mediami patronował iluś ludziom i programom realizującym w TVP i w PR tak zwaną misję. Nieprzypadkowo utkał też obecny kompromis ze Strzyczkowskim w roli głównej. Wcześniej forsował do zarządu TVP Mateusza Matyszkowicza jako lek na wszechwładzę Kurskiego. To drugie nie miało żadnych politycznych następstw, choć Matyszkowicz sprawdził się jako opiekun szeroko rozumianej kultury. Jak będzie z Trójką – nie wiemy. Powtórzmy: nadgorliwość to w tym obozie mniejszy grzech niż brak czujności.

Wyborcy prawicy na opowieści o cenzurze reagują, przypominając o radiowych karierach gwiazd Trójki podczas stanu wojennego. I jej zaangażowaniu po stronie poprzedniej władzy. A gdy Mann do swojej internetowej audycji zaprasza Rafała Trzaskowskiego, znajdują potwierdzenie. Albo pytają: skoro ci dziennikarze są tak dobrzy, to dlaczego słuchalność radia, w tym Trójki, wciąż spadała? Na to powoływał się też Czabański, żądając od Rogoyskiego, a potem Kamińskiej przykręcenia śruby. W odpowiedzi ta ostatnia rozstała się z autorką jednego z najpopularniejszych programów, czyli Anną Gacek. Bo dziennikarka nie wymawiała „r".

Słuchalność spada, bo tradycyjne media, w tym radio, przeżywają kryzys strukturalny. Młodzi mniej chętnie słuchają. Ponadto radio odbierane jako przejęte przez prawicę straciło część słuchaczy uważających od dawna, że „starej Trójki" już nie ma. To rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Obwiniających Manna czy Niedźwieckiego spytałbym: co w zamian? Pokutuje po prawej stronie mit młodych ludzi czekających na radiowe kariery. Ale zwykle okazuje się, że to najczęściej ambitni wychowankowie „Gazety Polskiej". Oni listy przebojów nie poprowadzą.

Z kolei zwolennicy opozycji widzą w tym demoniczną winę PiS. A przecież to nie on zaczął proces upolityczniania mediów publicznych. On „tylko" zaszedł z nim tak daleko. Politycy z liberalnej i lewicowej strony też nie mają żadnych pomysłów na „wolne media", chociaż je obiecują.

Kiedy Rafał Trzaskowski zaproponował podczas obecnej kampanii likwidację kilku segmentów TVP, zaprotestowali inni prezydenccy kandydaci opozycji. I mieli rację, bo nawet dziś mamy do czynienia także z misją. Teatr Telewizji czy Teatr Polskiego Radia to narodowe skarby, nawet wzmocnione za rządów prawicy. A zarazem rządowa propaganda jest nieprzyzwoicie finansowana na koszt wszystkich podatników.

W ostateczności najprostsze pomysły są puszczane mimo uszu. Powołujmy szefów mediów publicznych w parlamencie kwalifikowaną większością, więc na drodze kompromisu, pisze Nowa Konfederacja, i nikt tego nie podchwytuje. Jakiś rodzaj kompromisu w przeszłości bywał możliwy, zwykle jednak przypadkiem. Jak wtedy kiedy pisowski prezes Andrzej Urbański wpuścił do TVP audycję Tomasza Lisa w obliczu parlamentarnego sukcesu PO. Ale właśnie dlatego PiS postanowił tego błędu już nie powtarzać.

Opozycja, kiedy przejmie władzę, albo zacznie rozbierać te molochy po kawałku, albo znajdzie swoje Danuty Holeckie czy Michałów Adamczyków. Może nawet swoich speców od propagandowych pasków. Przypomnijmy sobie udział platformerskiej TVP w kampanii wyborczej 2015 r. I jej atak na nowy rząd. Od tego, co dziś dzieje się przy placu Powstańców w Warszawie, różniło się to jedynie skalą. Na tym tle Trójka jest czymś po trosze wyjątkowym. Na jak długo jednak? 

Kuba Strzyczkowski został dyrektorem radiowej Trójki. Dopiero co był przedmiotem nacisków nowej prezes Polskiego Radia Agnieszki Kamińskiej, która co i rusz zmieniała mu tematy wciąż popularnej audycji „Za, a nawet przeciw". I która narzekała, że słuchacze łączący się z tym programem na żywo czasem krytykują rząd. Teraz stał się nagle mężem opatrznościowym – dla kierującej radiem ekipy, a może nawet bardziej dla jej politycznych dysponentów. Bo przecież nie wiadomo, jaki będzie dalszy los odpowiedzialnej za awanturę wokół Trójki prezes Kamińskiej. Ba, nie wiadomo, czy za nadgorliwość nie zapłaci także przewodniczący Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański. Architektem kompromisu jest w każdym razie minister kultury Piotr Gliński. Sprawuje on formalny nadzór właścicielski nad publicznymi mediami.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich