Prawdziwa historia prawdziwego bohatera „Bożego Ciała”

„Boże Ciało" Jana Komasy opowiada o chłopaku, który w wiejskiej parafii przez kilka miesięcy udawał księdza. Inspiracją była historia Patryka. Ten twierdzi, że o kręceniu filmu nie wiedział, nie obejrzał go, za to stracił przez niego pracę.

Publikacja: 12.06.2020 10:00

Prawdziwa historia prawdziwego bohatera „Bożego Ciała”

Foto: materiały prasowe

W mazowieckim Jadowie służył do ołtarza jako ministrant, ale to nie wystarczało i marzył o kapłaństwie. Kupił niezbędne akcesoria: kielich, mszał, ornat i odprawiał dziecięce msze. „Niejeden chłopak tak robił. Nawet papież się przyznał. U mnie to nie przeminęło do tej pory" – mówi. To było jak modlitwa, czuł się szczęśliwy i spełniony. Tym bardziej że niczym się nie martwił: żyła jeszcze mama, choć ojciec nie interesował się Patrykiem i czterema braćmi. W szkole szło mu marnie i został skierowany na leczenie zaburzeń zachowania. Stwierdzono „wzmożony napęd psychoruchowy i wysoką pobudliwość emocjonalną, przechodzenie od wzmożonego nastroju do płaczu".

Mama najmłodszemu Patrykowi poświęcała wiele uwagi, stąd ich silna więź. I dramat, gdy zaatakował ją nowotwór złośliwy i trafiła do hospicjum. Syn był zdruzgotany, nie wiedział, co robić, siostry zakonne podpowiedziały, żeby się modlił. Patrzył na cierpienie mamy i zrozumiał, że nigdy nie miała chwili dla siebie i na nic się nie skarżyła. Powiedziała, że składa swój ból w ofierze, aby synowie wyszli na ludzi i byli bliżej Boga. Tuż przed śmiercią dostała silnego ataku, przygryzała wargi do krwi. Przytulała obraz Chrystusa w koronie cierniowej i mówiła Patrykowi: „Do zobaczenia". On trzymał ją za rękę i prosił Boga o ratunek. Gdy spod powieki spłynęła ostatnia łza, pobiegł do kościoła, by w stronę tabernakulum wykrzyczeć, że Go nie potrzebuje.

Nie umiał pogodzić się ze stratą. Zdruzgotany trafił do ośrodka psychiatrii sądowej dla nieletnich, gdzie wykonuje się orzeczenia sądu o umieszczeniu w szpitalu psychiatrycznym lub innym zakładzie leczniczym. Wytrzymał kilka miesięcy. Po powrocie do dziadków w Wołominie, którzy po śmierci matki wychowywali pięciu braci, Patryk wciąż nie widział sensu życia. Trwał w buncie i dokazywał sporo, choć poprawczak z filmu to wymysł scenarzysty. Przez trzy lata codziennie chodził na grób mamy, gdzie darł szaty i włosy. Nie mógł zrozumieć: dlaczego Bóg ją zabrał? Pytania zadawał też księdzu Przemysławowi w liceum dla pracujących, który z katechety stał się jego przewodnikiem – zadał mu „cios w serce" i zaszczepił Najświętszy Sakrament. Powiedział, że Bóg, jak mama, będzie przy Patryku zawsze. I, że nie musi słuchać tego, co mówi ksiądz, lecz tego, co mówi Bóg. I zacząć z Nim rozmawiać sam na sam. Patryk nauczył się tego na cmentarzu przy mamie.

Wrócił do Kościoła: śpiewał w chórze i grał na organach, bo nauczył się w szkole muzycznej. Zrozumiał też, że chce jak ksiądz stanąć przy ołtarzu. I nie zamierzał czekać. Zdawał sobie sprawę, że można inaczej, ale dla niego to za mało. „Wiedziałem, że to zrobisz" – mówił potem ksiądz Przemysław, który miał Patryka za „największego buntownika". „Nie pochwalał, ale rozumiał. Żartował nawet, że za bardzo go podglądałem, bo od niego nauczyłem się liturgii i celebry. Źle to zabrzmi, ale podsłuchiwałem też, jak księża ze sobą rozmawiają" – opowiada Patryk. Ma niski głos, księży zaśpiew i świetną intonację, dobrze się go słucha.

***

Jeszcze w szkole – w 2009 r., gdy miał 16 lat – przebrał się za księdza, by w Poświętnem przedstawić się, że jest przejazdem i chciałby koncelebrować majówkę. „To tylko jedna msza" – tłumaczy. Został rozpoznany i za karę nie przystąpił do sakramentu bierzmowania. Nie zraził się i rok później w Budziskach – wsi między Wyszkowem a Węgrowem na Mazowszu – w niewielkim kościele pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli przez dwa tygodnie był „diakonem" i uczestniczył w mszach. Wrócił tam wiosną po roku już jako „ksiądz", bo w ten sposób przedstawił się proboszczowi Markowi. Mówił, że ma 26 lat, jest po święceniach, mieszka niedaleko i może się nada? Chciałby popracować tylko przez wakacje, od września przenoszą go do DPS w Warszawie. Stary i schorowany proboszcz uwierzył, nie pytał o papiery, przecież pomocnik by mu się przydał... Proboszcz grał na akordeonie, w seminarium uczył muzyki kościelnej, muzyka była mu bliska. Opowiadał, że jak jest smutny, to słucha nagrań. To ich zbliżyło. Dużo rozmawiali na muzyczne tematy, także liturgiczne i boskie. Do dziś Patryk nie wie, skąd miał to w myślach i jak przychodziło („pewnie od Pana Boga"), że potrafił sprostać zadaniu odpowiedzi i proboszcz nie domyślił się niczego. W muzyce liturgicznej zaufał mu bezgranicznie, bo młody wikariusz pieśni dobierał ze smakiem. „Podziwiał mnie, że godzinami klęczę przed Najświętszym Sakramentem, także wieczorami i w nocy. Potrafiłem długo patrzeć w jeden punkt: człowiek czasem tak się na filmie zapatrzy, że nic nie widzi i nie słyszy. Mówił: takich księży trzeba".

Mówi, że wszystko szło z wnętrza. Nie potrafi tego logicznie wytłumaczyć, ale czytał Ewangelię i po prostu wiedział, co powiedzieć ludziom. Nie spuszczał z nich wzroku, patrzył w oczy, uśmiechał się. „Niczego się nie obawiałem, bo mówiłem tylko o Bogu. Myślę, że wielu ludziom pomogłem i zjednoczyłem lokalną społeczność" – zapewnia. I opowiada o konflikcie, który załagodził. Dowiedział się o nim przypadkowo, gdy pod zakrystią dwie rodziny zaczęły się kłócić i popychać. Niebawem, jak na wsi, wiedział wszystko. I zaczął podchodzić drobnymi krokami do zwaśnionych.

Oto dwoje młodych jechało samochodem pod Węgrowem, gdy pijany kierowca z naprzeciwka ściął łuk i uderzył w nich – chłopak przeżył, dziewczyna zginęła, o co jej rodzina miała pretensje. To zdarzyło się w styczniu, Patryk do parafii w Budziskach przyszedł w marcu i do wakacji pracował nad sprawą – jeździł do rodzin, pertraktował. W końcu wszyscy usiedli przy jednym stole. „Pojechaliśmy razem na cmentarz i zapaliliśmy znicz, pomodliliśmy się w kościele. Rodzice podali sobie ręce i do dzisiaj żyją w zgodzie. To zasługa Pana Boga. Ja pokazałem z ludzkiej perspektywy, że nie ma sensu drzeć kotów".

Pomagał też ocalałemu chłopakowi, który chciał odebrać sobie życie. Obwiniał siebie, ale Patryk tłumaczył, że to ludzie wbijają mu winę do głowy, a on najlepiej wie, jak było, bo był tam w chwili uderzenia. „Zabierałem go na Podlasie lub w góry, prowadziliśmy długie rozmowy. Pokazałem mu Pana Boga. Opowiadałem, jak przeżyłem śmierć mamy i przychodziłem do Niego" – mówi. „Pięć lat potem spotkał mnie na Dworcu Wileńskim. Wiedział, że nie byłem księdzem, ale nie czuł się oszukany".

***

Patryk mówi, że w Budziskach doświadczył praktyki kapłaństwa. Dojeżdżał codziennie na plebanię, po miesiącu proboszcz zaproponował mieszkanie. Babci w domu tłumaczył, że jeździ w delegacje. Rodzinny Jadów leży kilka kilometrów dalej, jedna z ciotek była nawet u niego u spowiedzi, ale nie poznała przy zamkniętym konfesjonale. (Żadnej tajemnicy spowiedzi nigdy nie zdradził i nie zdradzi – podkreśla z mocą). Fakt, że spowiadał dobrze, skoro proboszcz siedział w konfesjonale dziesięć minut i nic, zaś u Patryka kolejka chętnych i półtorej godziny dyżuru. Wizytował chorych i umierających. Zbierał na tacę, koncelebrował msze, wreszcie ks. Marek pozwolił mu samodzielnie odprawiać liturgię i wygłaszać kazania.

Prowadził procesję w Boże Ciało. „Nie chciałem odprawiać tej mszy. Miałem dwie rano i planowałem wyjechać do chorego w rodzinie. Po wsiach poszło, że w Budziskach jest nowy ksiądz, i wielu wiernych przyjechało spoza parafii, aby na mnie popatrzeć. Nie wiedziałem, kto będzie. Denerwowałem się, nie chciałem być rozpoznany" – opowiada. Dwa dni wcześniej proboszcz trafił jednak do szpitala i Patryk musiał go zastąpić: szykować napisy na ołtarze, opracować liturgię i pieśni, ustawiać ministrantów i bielanki. „Był ogrom ludzi! Nie układałem kazania, mówiłem 35 minut. Chwalili potem, że msza piękna. »Można księdza słuchać godzinami i nic nie mówić«".

Nazwał siebie księdzem bez papierów. Potrafił rozmawiać i doradzać, czym zjednywał ludzi. Sceny w filmie przy ołtarzu, cały on. Mówił z biglem i bez kartki. Metody miał niekonwencjonalne i kazania zaskakiwały starszych: schodził z ambony i ruszał między wiernych. Pokazywał, że każdy może przyjść do Pana Boga, gdy chce i nie ma przymusu. Słowa o cierpieniu ludzie pamiętają do dziś: opowiadał o śmierci matki i jej mękach w hospicjum. Raz przyprowadził do kościoła krowę, przecież zwierzę też jest dzieckiem bożym. Słyszał komentarze, że młody i szalony, nie każdy akceptował ten styl bycia, ale młodzież, często zagubioną i zbuntowaną jak on sam kiedyś, przyciągał bliżej ołtarza. Organizował dyskoteki w remizie, mecze piłki nożnej i ping-ponga. Prosił mówić po imieniu. Kręcił bączki samochodem.

„Chciałem głosić Słowo Boże. Tylko to". Czasem nachodziły wątpliwości i w nocy pytał Go: „Czy to Ty mówisz do mnie, Panie Boże, skoro ja Ciebie i Twój Kościół Święty oszukałem? Mogłeś mnie zahamować, czemu tego nie zrobiłeś?". Uznał, że skoro Pan Bóg pozwolił, aby trafił do Budzisk, nie może być w tym nic złego. To jego droga! Wciąż modli się za swoich byłych parafian. Po wszystkim przejeżdżał kilka razy przez Budziska, ale się nie zatrzymał. Pod kościół zaprosiła go kamera TVP, jednak nie nacisnął klamki i nie wszedł do środka, bo nie chciał na pokaz.

***

Patryk spędził w parafii w Budziskach siedem miesięcy i nigdy nie czuł, że ta przygoda będzie miała swój koniec. Stało się inaczej. Gdy w kancelarii młodzi ludzie poprosili go o ślub, postanowił, że nie przekroczy granicy nieważnego sakramentu, nie zrobi im krzywdy i nie narazi na stres. Odmówił ślubu i napisał list do ks. Marka, w którym wyznał winy i przepraszał za wszystko. Tłumaczył, że „bardzo chciał być księdzem i odprawiać Mszę Świętą". Zostawił proboszczowi sutannę i ornat jako zadośćuczynienie. I wyjechał z Budzisk.

Proboszcz zawiadomił policję, sprawa trafiła do sądu. „Nigdy nie okradłem kościoła. Nie przyszedłem dla sławy ani dla pieniędzy" – mówił Patryk, choć czasem dostawał za msze 50 lub 100 zł. Prokurator zarzucił przyjmowanie korzyści majątkowej i wprowadzenie w błąd parafian, bo „odprawił co najmniej pięć mszy intencyjnych, za które pobrał od mieszkańców gminy Łochów opłatę w kwocie 50 zł". Akt oskarżenia mówił o oszustwie, za co domagano się ośmiu miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata, dozoru i grzywny. Żaden z mieszkańców wsi nie potwierdził, że dawał pieniądze Patrykowi. On i proboszcz również byli zgodni w zeznaniach, więc sąd ostatecznie uznał, że Patryk jest winien pełnienia obowiązków księdza bez uprawnień, podobnie – publicznego noszenia sutanny.

Oskarżony na rozprawy się nie stawiał. Na ostatnią doprowadzili go policjanci. Usłyszał wyrok: grzywna 700 zł i pokrycie kosztów sądowych. Nie zapłacił. Po roku, znów bez Patryka, grzywnę zamieniono na sześć dni aresztu. Twierdził, że nic o tym nie wie, ale zdecydował się uregulować dług. Nie mówi tego wprost, ale uważa, że sąd nie może go sądzić za to, co zrobił. „Jak oszukałem ludzi, to ich przeprosiłem" i to załatwia sprawę. Z tego, co do niego dotarło, proboszcz Marek wybaczył mu i żałował straty oddanego wikarego. Po wszystkim przeniesiono go do małej parafii w Perlejewie na Podlasiu, zmarł trzy lata temu.

„Kościół twierdzi, że msze święte odprawiane przeze mnie są nieważne. A gdzie jest napisane, że potrzebne są święcenia? Każdy z nas jest kapłanem Pana Boga. A jak ksiądz pije albo gwałci dzieci i dalej odprawia msze, to też jest w porządku?" – mówi Patryk. Z punktu widzenia kościelnego prawa był winien grzechu świętokradztwa, profanacji Najświętszego Sakramentu i przestępstwa przeciwko świętości sakramentu pokuty, za co osobom świeckim grozi kara interdyktu lub ekskomuniki. Broni się, że msze były prawidłowe pod względem technicznym i nie doszło do profanacji. „Nigdy nie konsekrowałem komunii świętej, która leżała w tabernakulum – robił to proboszcz. Podczas mszy spożywałem swój opłatek".

Kanclerz kurii przekazał Patrykowi, że wedle prawa kanonicznego (kan. 1378 § 2) „za sprawowanie liturgicznej czynności ofiary eucharystycznej i udzielanie spowiedzi bez święceń kapłańskich" nie może przystępować do sakramentów świętych przez osiem lat. I wysłał go do psychiatry. Prokurator prowadząca sprawę w sądzie cywilnym też miała wątpliwości, lecz według biegłych oskarżony nie miał objawów choroby psychicznej ani upośledzenia umysłowego. Rozpoznano u niego osobowość niedojrzałą, co „nie znosi, a tylko w nieznacznym stopniu ogranicza zdolność do rozpoznania znaczenia zarzucanych mu czynów i pokierowania swoim postępowaniem".

***

Historia o fałszywym księdzu nabrała rozgłosu, gdy Mateusz Pacewicz opisał ją w „Gazecie Wyborczej", książce „Kazanie na dole" i scenariuszu „Bożego Ciała". Film Jana Komasy miał premierę 29 sierpnia 2019 roku: został obsypany nagrodami, Lwami i Orłami, był nominowany do Oscara. Patryk dowiedział się o tym przypadkiem. „Podobno ludzie z produkcji dzwonili do mnie, ale z nikim nie rozmawiałem. Pacewicz nie miał mojej zgody na upublicznianie tej historii. W 2012 roku chodził za mną dwa miesiące i opowiadał, że zbiera materiał do celów naukowych" – twierdzi Patryk. Po latach miał zapomnieć o tym wywiadzie i był w szoku, gdy film powstał. Nie podpisał umów, nie miał wpływu na scenariusz, nie ma go w napisach końcowych zwanych listą płac.

„Oni mnie oszukali, mam zapłatę za Budziska..." – mówi Patryk i nie wiem, czy nie żartuje, bo siedzi zgaszony, nawet gdy zapali chesterfielda. Opowiada, że napisał do scenarzysty z pytaniem, dlaczego zrobił film. Miał odpisać, że historia męczyła go w duszy. Autorzy filmu opowiadali o fabule inspirowanej różnymi historiami, bo „Boże Ciało" z Danielem w roli głównej różni się od losów Patryka w kilku kwestiach, także w kluczowej, bo w finale dochodzi do dekonspiracji bohatera, który w rzeczywistości przyznał się sam. Mimo to Patryk czuje się skrzywdzony. O odszkodowanie nie walczył, może wróci do tego po wirusie.

„Miliony zarobili na mnie... Spróbuję podjąć dialog. Ciekawe, czy będą odważni usiąść ze mną jak pan" – zarzeka się. Dlatego nie kibicował filmowi w walce o Oscara. Ponoć przez film stracił pracę w zakładzie pogrzebowym. Szykował zwłoki do pochówku i modlił się nad trumną, nie wadził nikomu. „Dwa miesiące temu z okazji Oscarów znów podniósł się szum, pojawiły się artykuły i zdjęcia. Za dużo tego było... Na dom pogrzebowy ma wpływ Kościół, więc zacząłem przeszkadzać szefowej i miało mnie nie być".

Na film nie poszedł. Nie chciał. Po co ma siebie oglądać? Widział zwiastuny, słyszał komentarze ludzi i wystarczy. Teraz nie ma czasu, zresztą od premiery same problemy. Rodzina odcięła się od niego. Ojciec pojawił się w jego życiu tylko po to, by zbesztać syna. Bracia mówili o wybryku szczeniaka, zamkniętym rozdziale i wielkim wstydzie. Stał się zakałą. Także dla innych: w sklepie, na ulicy, w pociągu wytykano go palcami, bo ludziom fikcja miesza się z rzeczywistością. Uśmiechają się z politowaniem: to ten oszust, co księdza udawał i film o nim powstał. Nie wchodzi w takie rozmowy, to nie ma sensu.

Bóg wie, co mu pisane: rodzina. Żonę poznał pięć lat temu w klubie karaoke w Wołominie: wzięli ślub cywilny, mają troje dzieci. Jest wierząca, ale od trzech lat nie chodzi do kościoła. Obraziła się na Pana Boga za chorobę dziecka, rodziców i dziadków. On prowadzi tam dzieci i nie mówi jej, bo nie chce rozmawiać o wierze. Żona w niedziele pracuje: ma cmentarny kram z kwiatami i zniczami. „Ciągle się mijamy, nie siadamy przy stole. I niech tak będzie".

Mieszkają skromnie w chałupie po babci, gdzie Patryk ma spokój: ludzie wiedzą, kim jest, ale nie komentują. Bywa jednak, że obcy na ulicy poznają i przyznają, że chcieliby takiego księdza. – To było przyciąganie do Kościoła, nie odpychanie – opowiada Patryk. W zakładzie pogrzebowym miał z księżmi kontakt służbowy. – Śmiali się z mojej głupoty. Jestem dla nich tym złym.

Z księdzem Przemysławem nie utrzymuje kontaktu.

Komunii świętej nie przyjmuje, choć chciałby. „Nikt im nie dał takiej władzy, żeby mi zakazać przyjmować pana Jezusa. Ale w Wołominie zaraz wszyscy by gadali, zresztą księża i tak nie dadzą". Kara właśnie wygasła, ale prawo kanoniczne nakłada na Patryka obowiązek pisma do kurii, czego robić nie chce. „Nie wytrzymałbym, gdybym czegoś nie powiedział. Jak zacznę rozmawiać, nie dadzą pozwolenia. Boli mnie to" – mówi. „Czasem Pan Bóg posyła najskromniejszych. Oni najbardziej potrafią pokazać jego oblicze. Ci na stołkach walczą o stołki, nie o Boga. Myślą, żeby taca była cicha i można zmienić samochód. Pan Jezus nie jeździł lexusem".

Stracił pracę, więc na podwórku dłubie przy dwóch składakach. Ręce ma czarne od smaru i ziemi, bo karczuje też zarośnięty ogródek. Rozmawiamy w kuchni przy szklance wody, zaraz Patryk musi szykować obiad i jedzie do szpitala zmienić żonę, bo dyżurują na zmianę przy chorym dziecku. Chucha i dmucha na córkę, u której po urodzeniu wykryto nowotwór na języku: szczęśliwie po operacji wszystko w porządku i nie ma wznowy. Postanowił ofiarować los swój i dzieci Panu Bogu. Ma pewność, że są w dobrych rękach. Będzie, jak On zechce.

***

Nie zostanę już księdzem. Pogodziłem się z tym" – mówi. Podczas procesu zabrano mu stułę, ale zaginęła i w aktach zostały zdjęcia. Nic straconego, Patryk miał zapasową i do tego sutannę, ale schowane dobrze, aby policja nie znalazła. Ani żona, bo wyrzuciłaby od razu: w domu nie mają krzyży nad drzwiami ani świętych obrazów na ścianach. Czy przebierał się jeszcze? W liście do proboszcza Marka z Budzisk obiecał, że nigdy więcej tego nie zrobi.

Wytrwał? „Czasami to silniejsze ode mnie. Nie wiem, czemu tak jest". I przyznaje, że po Budziskach udawał księdza jeszcze kilka razy: koncelebrował nawet mszę na Jasnej Górze, gdzie zbierała się rodzina Radia Maryja. „Chciałem. Tylko jedna msza święta" – mówi. Twierdzi, że od czasu narodzin dzieci dał już sobie spokój.

W mazowieckim Jadowie służył do ołtarza jako ministrant, ale to nie wystarczało i marzył o kapłaństwie. Kupił niezbędne akcesoria: kielich, mszał, ornat i odprawiał dziecięce msze. „Niejeden chłopak tak robił. Nawet papież się przyznał. U mnie to nie przeminęło do tej pory" – mówi. To było jak modlitwa, czuł się szczęśliwy i spełniony. Tym bardziej że niczym się nie martwił: żyła jeszcze mama, choć ojciec nie interesował się Patrykiem i czterema braćmi. W szkole szło mu marnie i został skierowany na leczenie zaburzeń zachowania. Stwierdzono „wzmożony napęd psychoruchowy i wysoką pobudliwość emocjonalną, przechodzenie od wzmożonego nastroju do płaczu".

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich