Choć stworzone przez wschodnioeuropejskich (w tym polskich) Żydów Hollywood jest kwintesencją amerykańskiego kapitalizmu, to wątki dotykające wojny klasowej pojawiały się tam od samego początku. Hollywood jest zresztą miejscem, w którym klasowość jest czymś naturalnym. Symboliczne dla Ameryki dinery, niedrogie restauracje, w Hollywood są pełne aktorów. Oczywiście nie tych, którzy po wejściu do najwyższej kasty mieszkającej na wzgórzach Santa Monica w Los Angeles jadają w najdroższych lokalach. W dinerach pracują rzesze aktorek i aktorów, którzy przyjechali sięgnąć po amerykański sen.
Gdy jeździłem po Hollywood Uberem, co drugi kierowca opowiadał o tym, jak już niebawem zobaczę go na Złotych Globach, a jego utwory zaraz podbiją Spotify. Ta wiara wciąż jest silna, nawet jeżeli takie ostre satyry jak „Mapy gwiazd" Davida Cronenberga, „Hollywood atakuje!" Davida Mameta, wybitny „Mulholland Drive" Davida Lyncha czy średnio udany, ale chlastający niemiłosiernie „fabrykę snów" netflixowy serial „Hollywood" Ryana Murphy'ego rozbijają mitologię tego miejsca. Podobnie wygląda wiara w mit „od pucybuta do milionera", który amerykańskie kino również odpowiednio dawkuje. Nie przez przypadek tak popularne są muzyczne czy sportowe biografie zbudowane według tego samego mitologicznego wzorca: skok z nizin społecznych, wysoki lot ku słońcu, poparzenie jego promieniami, upadek, odkupienie i happy end.
W stronę Europy
Wizerunek „bogacza" został w hollywoodzkim kinie naznaczony natomiast „Obywatelem Kane'em" (1941) Orsona Wellesa, gdzie widzieliśmy, że nawet najczystsze złoto nie uleczy strzaskanej w dzieciństwie duszy. 20 lat wcześniej Charlie Chaplin dał światu do dziś wyciskającego łzy „Brzdąca", który pod względem płynącego z ekranu marksizmu może stanąć obok arcydzieła Vittoria De Siki „Złodzieje rowerów" (1948). Chaplin, choć później oskarżony o sprzyjanie komunistom, miał w swoim filmie intencje czyste i nienaznaczone bieżącą polityką. Był bardzo wrażliwym społecznie idealistą.
Filmowi buntownicy z okresu zimnej wojny chętniej budowali swoje filmy w opozycji do nielubianych polityków. Dochodziła też do tego szczera fascynacja marksizmem i syndrom „pożytecznego idioty", który tak bezbłędnie obnażyła Agnieszka Holland w „Obywatelu Jonesie" (2019). Niemniej jednak filmowcy przez lata robili to też, by dokuczyć nielubianym politykom będącym akurat w Białym Domu. Całe kino lat 70. eksploatujące temat nikczemności waszyngtońskich elit i wszechwładzy CIA („Trzy dni kondora", „Chiński syndrom", „Syndykat zbrodni") to ideologiczne uderzenie w administrację Richarda Nixona.
Lata 80. nie były pod tym względem inne. Nawet mimo reaganowskiej rewolucji również w kinematografii. „Wall Street" (1987) zdeklarowanego lewicowca Olivera Stone'a miał uderzać w kapitalistyczną kontrrewolucję Ronalda Reagana. „Chciwość jest dobra" padające z ust Gordona Gekko na lata wyznaczyło sposób opowiadania o „bogaczach". Oliver Stone jest outsiderem, który przez swoje zacietrzewienie dziś potrafi chwalić Hugo Chaveza i Władimira Putina w kuriozalnych dokumentalnych filmach. Jednak on również jest szczerym socjalistą, jak wybitny manipulator, zwany też dokumentalistą, Michael Moore.