Proszę państwa do bólu

Chciałoby się powiedzieć, że to książka, która boli. Nawet bardzo. Ale powiedzieć tak nie można, bo zaraz się robi naiwnie i niewygodnie, a może nawet ckliwie. Rozumie to też Mira Marcinów, dlatego swoją arcyprzejmującą historię podaje nam fragmentami, tak jakby nie wierzyła, że jakakolwiek spójniejsza opowieść jest w stanie dotknąć jakiejkolwiek prawdy.

Publikacja: 24.07.2020 18:00

Proszę państwa do bólu

Foto: materiały prasowe

Gdzieś mimochodem dowiadujemy się, że zjeżdżając na sankach z osiedlowej górki, mama złamała rękę. Niby nic, ot, szaleństwa matki z córką, ale z wizytą u lekarza trzeba było zaczekać, żeby matka nie trafiła do izby wytrzeźwień. Albo kiedy opowiada o tym, jak całkiem sama robiła jej pośmiertny makijaż, do którego musiała się przyłożyć, bo przecież „matka znała te triki, wiedziała, kim jest Kim Kardashian, która nauczyła miliony kobiet na świecie, jak wysmuklić twarz za pomocą bronzera". „Umyłam, Wydepilowałam. Umalowałam – czytamy nieco dalej. – Nałożyłam korektor na ciemniejące cienie pod oczami. Użyłam gęstego, mocno kryjącego. Wsmarowałam podkład opuszkami palców. Nie chciał się wchłonąć w zimną skórę z zamkniętymi porami".

Autorka rozkłada przed nami te bolesne puzzle, a czytelnik kaleczy się i parzy, obracając je w palcach i układając historię tej słodko-koszmarnej relacji córki z matką alkoholiczką. Wyłania się z tego cały sztafaż terapeutyczny: syndrom DDA, czyli dorosłego dziecka alkoholika, współuzależnienie, wejście w rolę rodzica i niedające się zagłuszyć irracjonalne poczucie winy. „Boję się, że nawet śmierć jej zabiorę. Nawet to. A przecież tyle jej już ukradłam czasu i możliwości" – pisze autorka.

Pisanie Miry Marcinów ciąży to ku aforyzmowi, to ku poezji, ale te wyrafinowane i błyskotliwe zdania wypływające z traumy to jednocześnie precyzyjne ciosy we wrażliwość czytelnika – zwłaszcza że opowiadają o śmierci i pustce. Wszystko to wypowiedziane jest jakby na jednym wdechu, ot, zdanka rzucone tak po prostu, które po chwili wybuchają w głowie, wytrącając czytelnika ze spokojnego rytmu i czyniąc spustoszenie. Dlatego „Bezmatek" to nie jest lektura do tramwaju.

„Czy coś ładnego zostanie z tych zniszczeń" – chciałoby się zacytować Świetlickiego. Literatura żałobna ma swoje tradycje, rządzi się swoimi prawami, zaprzęgając ból i stratę. Czasem degeneruje się w terapię, ze szkodą dla literatury. Kiedy indziej obrobiona jest w literacki klejnot – ładny, pociągający, ale pusty w środku. Poobracamy chwilę w rękach, zasępimy się o życiu i śmierci i to by było na tyle. Nie wiem, czy pisanie „Bezmatka" przyniosło ulgę autorce. Wiem, że próba zrozumienia losów własnej matki poraża. Chciałoby się napisać, że to szansa dla autorki, ale to chyba tak nie działa. Skomplikowanie ich obopólnej relacji wydaje się właściwie nierozwiązywalne, dlatego należy pogratulować autorce ogromnej odwagi w przepracowywaniu traumy. „Wszystko, co się wydarzyło między mną a matką, wydarzyło się na wieczność" – pisze Marcinów.

W tej książce nie ma jednak oczyszczenia. Jest tylko życie w cieniu śmierci (rak) z całym jej bezsensem. Na tych stronach nie ma zbawienia, jest raczej brzydkie przyzwyczajenie. Zresztą nie tylko Mira Marcinów doświadczyła śmierci matki za przyczyną tej paskudnej choroby, także niżej podpisany.

Mira Marcinów, doktorka psychologii, mówi nam, parafrazując Borowskiego: Zapraszam Państwa do bólu. O, tu jest wrażliwe miejsce, bardzo proszę, proszę siadać, umościć się wygodnie, poboli nas razem. Więc się rozsiadamy, bo cóż innego? 

Gdzieś mimochodem dowiadujemy się, że zjeżdżając na sankach z osiedlowej górki, mama złamała rękę. Niby nic, ot, szaleństwa matki z córką, ale z wizytą u lekarza trzeba było zaczekać, żeby matka nie trafiła do izby wytrzeźwień. Albo kiedy opowiada o tym, jak całkiem sama robiła jej pośmiertny makijaż, do którego musiała się przyłożyć, bo przecież „matka znała te triki, wiedziała, kim jest Kim Kardashian, która nauczyła miliony kobiet na świecie, jak wysmuklić twarz za pomocą bronzera". „Umyłam, Wydepilowałam. Umalowałam – czytamy nieco dalej. – Nałożyłam korektor na ciemniejące cienie pod oczami. Użyłam gęstego, mocno kryjącego. Wsmarowałam podkład opuszkami palców. Nie chciał się wchłonąć w zimną skórę z zamkniętymi porami".

Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich