Gdzieś mimochodem dowiadujemy się, że zjeżdżając na sankach z osiedlowej górki, mama złamała rękę. Niby nic, ot, szaleństwa matki z córką, ale z wizytą u lekarza trzeba było zaczekać, żeby matka nie trafiła do izby wytrzeźwień. Albo kiedy opowiada o tym, jak całkiem sama robiła jej pośmiertny makijaż, do którego musiała się przyłożyć, bo przecież „matka znała te triki, wiedziała, kim jest Kim Kardashian, która nauczyła miliony kobiet na świecie, jak wysmuklić twarz za pomocą bronzera". „Umyłam, Wydepilowałam. Umalowałam – czytamy nieco dalej. – Nałożyłam korektor na ciemniejące cienie pod oczami. Użyłam gęstego, mocno kryjącego. Wsmarowałam podkład opuszkami palców. Nie chciał się wchłonąć w zimną skórę z zamkniętymi porami".
Autorka rozkłada przed nami te bolesne puzzle, a czytelnik kaleczy się i parzy, obracając je w palcach i układając historię tej słodko-koszmarnej relacji córki z matką alkoholiczką. Wyłania się z tego cały sztafaż terapeutyczny: syndrom DDA, czyli dorosłego dziecka alkoholika, współuzależnienie, wejście w rolę rodzica i niedające się zagłuszyć irracjonalne poczucie winy. „Boję się, że nawet śmierć jej zabiorę. Nawet to. A przecież tyle jej już ukradłam czasu i możliwości" – pisze autorka.
Pisanie Miry Marcinów ciąży to ku aforyzmowi, to ku poezji, ale te wyrafinowane i błyskotliwe zdania wypływające z traumy to jednocześnie precyzyjne ciosy we wrażliwość czytelnika – zwłaszcza że opowiadają o śmierci i pustce. Wszystko to wypowiedziane jest jakby na jednym wdechu, ot, zdanka rzucone tak po prostu, które po chwili wybuchają w głowie, wytrącając czytelnika ze spokojnego rytmu i czyniąc spustoszenie. Dlatego „Bezmatek" to nie jest lektura do tramwaju.
„Czy coś ładnego zostanie z tych zniszczeń" – chciałoby się zacytować Świetlickiego. Literatura żałobna ma swoje tradycje, rządzi się swoimi prawami, zaprzęgając ból i stratę. Czasem degeneruje się w terapię, ze szkodą dla literatury. Kiedy indziej obrobiona jest w literacki klejnot – ładny, pociągający, ale pusty w środku. Poobracamy chwilę w rękach, zasępimy się o życiu i śmierci i to by było na tyle. Nie wiem, czy pisanie „Bezmatka" przyniosło ulgę autorce. Wiem, że próba zrozumienia losów własnej matki poraża. Chciałoby się napisać, że to szansa dla autorki, ale to chyba tak nie działa. Skomplikowanie ich obopólnej relacji wydaje się właściwie nierozwiązywalne, dlatego należy pogratulować autorce ogromnej odwagi w przepracowywaniu traumy. „Wszystko, co się wydarzyło między mną a matką, wydarzyło się na wieczność" – pisze Marcinów.
W tej książce nie ma jednak oczyszczenia. Jest tylko życie w cieniu śmierci (rak) z całym jej bezsensem. Na tych stronach nie ma zbawienia, jest raczej brzydkie przyzwyczajenie. Zresztą nie tylko Mira Marcinów doświadczyła śmierci matki za przyczyną tej paskudnej choroby, także niżej podpisany.