Magia Jacka Kaczmarskiego dzieje się na Białorusi

Sytuacja prosiła się o wiersz, a jeszcze lepiej – o piosenkę. Pełną energii, ale bez fałszywego patosu. Taką, która przeszła próbę czasu i pozostała aktualna tu i teraz. Żeby na trzy minuty zapomnieć o obezwładniającym nas strachu. Krótko mówiąc, sytuacja wymagała „Murów".

Publikacja: 12.09.2020 01:00

Magia Jacka Kaczmarskiego dzieje się na Białorusi

Foto: AFP

Andrej Chadanowicz (ur. 1973) jest białoruskim poetą, filologiem i tłumaczem. Fascynacja Jackiem Kaczmarskim doprowadziła go do nagrania płyty z utworami polskiego barda we własnym przekładzie i wykonaniu (w 2014 r. wydano ją nakładem Kolegium Europy Wschodniej). Dziś piosenka „Mury" stała się hymnem protestujących przeciwko Aleksandrowi Łukaszence

Był koniec lat 80., mieliśmy z kolegą po 15 lat. Urywając się z zajęć sportowych, wybraliśmy się na wieczorny seans do kina w wojskowym miasteczku nieopodal Mińska. Film był średni, ale jedną z głównych ról grał kultowy muzyk rockowy. Już od jakichś 15 minut nie zwracaliśmy jednak uwagi na to, co się dzieje na ekranie, bo wokół nas zaczęły się kręcić dziwne typy – chłopaki w mundurach bez pagonów i w letnich żołnierskich czapkach. Synowie tutejszych wojskowych, którzy korzystali z ostatnich miesięcy wolności, zanim sami pójdą do armii, zorientowali się, że nie jesteśmy stąd i zamierzali się z nami bić.

W tym momencie na ekranie pojawiły się napisy końcowe, a z głośników zabrzmiała piosenka. Taka piosenka, że na jakieś trzy minuty zapomniałem o całym świecie i o własnym strachu. Zrobiło mi się ciepło, chociaż w sali był straszny ziąb, a poczucie zagrożenia gdzieś wyparowało. Zdziwiła mnie trochę tylko reakcja moich kolegów i tych „pilotów" w furażerkach. Szykowali się do bójki. A ja naiwnie myślałem: jak to możliwe? Jak po czymś takim można się bić po mordach?

Okazało się, że jednak można. Ich było cztery razy więcej, wszyscy o kilka lat starsi od nas. „Towarzysze sportowcy, co powiecie na małą rozgrzewkę? Chłodno tu" – jeden z nich, wychodząc, złożył nam propozycję nie do odrzucenia. Potem jak przez mgłę pamiętam, że dostałem z rozbiegu w plecy, gdzieś odleciałem i tak leciałem, upadałem, wstawałem, leciałem, upadałem, wstawałem... W końcu happy end we własnym łóżku, chojrackie opowieści kolegów, z których żaden nie ucierpiał. A na brzegu łóżka usiadła ta, która od trzech tygodni się do mnie odzywała, a dziś przyszła odwiedzić chorego, bo też była wtedy w kinie i wszystko widziała. „Kiedy usłyszałam tę piosenkę, zrozumiałam, że wszystko będzie dobrze". Roześmiałem się głośno: czary w końcu zaczęły działać.

***

Prawie jak w filmach – ileś lat później... Upadł mur, a wraz z nim Związek Radziecki. Nie do końca jednak, nie w naszym kraju. Pomnik Lenina jak stał, tak stoi. Ten na placu Niepodległości, pod którym znajduje się stacja metra Plac Lenina. Tak wyszło, że właśnie na ten pomnik wdrapałem się 19 grudnia 2010 roku. Sytuacja prosiła się o wiersz, a jeszcze lepiej – o piosenkę. Pełną energii, ale bez fałszywego patosu. Taką, która przeszła zwycięsko próbę czasu i pozostała aktualna tu i teraz. Żeby na trzy minuty zapomnieć o obezwładniającym nas strachu. Żeby nas rozgrzewała i łagodziła koszmar tej chwili. I najlepiej, żebym to wszystko poczuł nie tylko ja. Krótko mówiąc, sytuacja wymagała „Murów" – z katalońską magią Lluísa Llacha, zachowaną i przekazaną słuchaczom przez Jacka Kaczmarskiego. Trudno wręcz uwierzyć, że nie on napisał tę pieśń, jeśli się tego nie wie wcześniej. To jak sztafeta przekazywana między epokami, z czasów walki z dyktaturą generała Franco w czasy polskiej Solidarności, w cudowny sposób przepływająca z jednego języka do drugiego. I ja, niegodny, przy odrobinie szczęścia mógłbym się stać uczestnikiem tego cudu.

Trzy zwrotki i refren. Refren można było zaśpiewać razem ze słuchaczami albo nawet wykrzykiwać a capella w tych nie najlepszych warunkach akustycznych (wiele osób przyłączyło się do tych krzyków). Dwie pierwsze zwrotki świetnie pasowały do atmosfery chwili, ale trzecia budziła wątpliwości – śpiewać ją czy nie? Jej sens był głębszy, mądry, tragiczny – te słowa nie nadawały się do wykrzykiwania na demonstracji. Zresztą trochę pokory, panie tłumaczu, kto powiedział, że dadzą ci dośpiewać tekst do końca? Właśnie. Po drugiej zwrotce pojawili się stojący ramię w ramię „piloci", a może raczej „kosmonauci" (jak nazywano funkcjonariuszy OMON – red.), w kaskach skutecznie chroniących uszy przed działaniem magii – katalońskiej, polskiej i wszelkiej innej. „Kosmonauci", którzy również otrzymali rozkaz zorganizowania „małej rozgrzewki" do walki.

Pałki równomiernie uderzały w tarcze. Zaczęły się masowe zatrzymania zgromadzonych. Większość (łącznie z tłumaczem Kaczmarskiego, który na tyłku zjechał z pomnika Lenina) wzięła nogi za pas. Od pomnika Lenina przez plac Niepodległości do stacji metra Plac Lenina.

Po drodze do domu co krok spotykałem starych znajomych, których nie widziałem od lat. Byli zmartwieni, bo też „widzieli ten film". Jedna przyjaciółka próbowała mi podziękować: „W ciągu tych trzech minut wydawało mi się, że wszystko może się dobrze skończyć". Wiele osób zadzwoniło do mnie tego wieczoru, żeby upewnić się, że nic mi się nie stało. Byłem bardzo zaskoczony, że można znaleźć tyle dobrych słów w tak ponurej sytuacji. A przyjaciel zażartował nawet: „Śpiewać, oczywiście, każdy może, ale te dwie zwrotki udały ci się tak, że »kosmonauci« nie wytrzymali – przystąpili do akcji, żeby tylko nie musieć słuchać trzeciej". Roześmiałem się. Widać czary wiąż działały.

***

Pierwszy raz w życiu usłyszałem Kaczmarskiego w Warszawie w 1996 roku. Nie na żywo, lecz z dużego magnetofonu w białoruskiej redakcji Polskiego Radia, dokąd zaprosił nas z kolegą znajomy dziennikarz Aleś. „Posłuchajcie! – powiedział. – To jest genialne! Kaczmarski zaczynał jako uczeń Wysockiego, ale poszedł dalej!". Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, jak można „pójść dalej" niż Wysocki, więc skwitowałem to sceptycznym uśmieszkiem. Lecz kiedy Aleś włączył kasetę, moje niedowierzanie znikło. Nie zrozumiałem nawet połowy, bo mój polski był wtedy niemal zerowy, jednak energia piosenki wywarła na mnie ogromne wrażenie.

Bywają takie momenty, kiedy słuchasz zagranicznego poety czytającego swoje wiersze, zanim ten przekaże mikrofon tłumaczowi. I choć nie rozumiesz ani słowa, na twoich oczach w powietrzu gęstnieją, kondensują się jakieś wersy w obcym języku, które później, kiedy słyszysz tłumaczenie, okazują się najlepszymi obrazami wierszem. Można też obserwować reakcję słuchaczy, którzy znają język. Słuchałem nagrania, patrzyłem na Alesia i udzielał mi się jego zachwyt. A on słuchał „Naszej klasy", słuchał tak, jakby ta piosenka była o nim i o jego – mnie kompletnie nieznanych – kolegach i koleżankach z klasy.

Potem jeszcze nieraz dane mi było obserwować efekt „Naszej klasy": kiedy białoruscy znajomi słuchali oryginału, kiedy pokazywałem im swój przekład, a nawet kiedy wykonywałem tę piosenkę po białorusku dla Polaków, którzy, ku mojemu zdziwieniu, wcale nie oceniali efektów mojej pracy surowo, przeciwnie – z dużym zrozumieniem. Wachlarz reakcji był niezwykle szeroki – od łez wzruszenia do wskazywania błędów ze słabo skrywaną irytacją. Wszyscy argumentowali „nietrafność" lub „trafność" mojej wersji, jednak robili to raczej z pozycji własnego doświadczenia, osobistego odbioru piosenki niż filologicznej wierności wobec oryginału.

Może inaczej się nie da? Przynajmniej moja praktyka tłumaczenia tekstów Kaczmarskiego dowodzi, że ta zasada działa. Kiedy przekładam jakiś szczególnie ważny i trudny fragment, muszę zrobić tak, żeby stał się dla mnie czymś osobistym. Nic więc dziwnego, że uważny słuchacz wychwyci białoruskie aluzje, cytaty, realia. Oczywiście w tych miejscach, w których polski tekst też do czegoś nawiązuje.

A nawiązuje bardzo często. Powiedzenie Puszkina: „poezja powinna być przygłupia", absolutnie nie dotyczy Kaczmarskiego, który zawsze pozostaje poetą intelektualistą, o czymkolwiek by pisał. Kluczem do jego poetyki wydaje mi się słynna „Zbroja". W utworze tym można wyczytać nie tylko jego program etyczny, lecz również estetyczny. Zbroja „wykuta dla giganta", za duża dla właściciela, ciągle każe do siebie dorastać. Według mnie obraz ten świetnie oddaje grę poety z tradycjami kulturowymi, w której polu znalazły się przekłady Wysockiego i Jacques'a Brela, teksty inspirowane filmami Tarkowskiego i malarstwem („Encore, jeszcze raz!" Pawła Fiedotowa), historia powszechna, antyczna mitologia i motywy biblijne. Jakby przymierzając inne zbroje, autor przyglądał się życiu różnych twórców, zaczynając od Brunona Jasieńskiego, a kończąc na Bobie Dylanie. Kaczmarski – cytując klasyka – czerpie swoją magię z miejsca, gdzie ją znajdzie.

***

Wiadomo, że nie na wszystkich ta magia działa. I nawet pierwsza część „Naszej klasy" to dla nich nudna lista imion, tak długa, że dalej nawet się nie chce słuchać. Staram się wtedy myśleć, że oprócz „kosmonautów" istnieją jeszcze sympatyczni kosmici, których świat nie jest w niczym gorszy od twojego – jest po prostu całkiem inny. Już Hoffman dzielił ludzkość na muzyków i po prostu dobrych ludzi.

A jeśli już wspomnieliśmy muzyków: w zespole, który nagrywał płytę (z piosenkami Kaczmarskiego – red.), jedynym wątpliwym elementem byłem ja. Profesjonalizm pozostałych nie budzi żadnych wątpliwości. Pracę z takimi ludźmi, jak dźwiękowiec Andrej Bogdanow oraz muzycy Olga Podgajska i Witalij Epow, uważam za wspaniały prezent, na który nie zasłużyłem ani jako pisarz i tłumacz, ani tym bardziej jako wokalista. Oni zaś nie stawiali oporu, kiedy zabierałem ich w podróż w okolice polskiej literatury, i wspaniale wykonali swoją pracę. Tu też się pewnie nie obeszło bez magii Kaczmarskiego.—tłumaczenie Katarzyna Syska

Teksty pochodzą z prowadzonego przez Instytut Adama Mickiewicza portalu Culture.pl, który w ramach cyklu „Białoruś – droga do Wolności" od 12 września publikuje artykuły najwybitniejszych twórców białoruskiej kultury

WWW.CULTURE.PL 

Andrej Chadanowicz (ur. 1973) jest białoruskim poetą, filologiem i tłumaczem. Fascynacja Jackiem Kaczmarskim doprowadziła go do nagrania płyty z utworami polskiego barda we własnym przekładzie i wykonaniu (w 2014 r. wydano ją nakładem Kolegium Europy Wschodniej). Dziś piosenka „Mury" stała się hymnem protestujących przeciwko Aleksandrowi Łukaszence

Był koniec lat 80., mieliśmy z kolegą po 15 lat. Urywając się z zajęć sportowych, wybraliśmy się na wieczorny seans do kina w wojskowym miasteczku nieopodal Mińska. Film był średni, ale jedną z głównych ról grał kultowy muzyk rockowy. Już od jakichś 15 minut nie zwracaliśmy jednak uwagi na to, co się dzieje na ekranie, bo wokół nas zaczęły się kręcić dziwne typy – chłopaki w mundurach bez pagonów i w letnich żołnierskich czapkach. Synowie tutejszych wojskowych, którzy korzystali z ostatnich miesięcy wolności, zanim sami pójdą do armii, zorientowali się, że nie jesteśmy stąd i zamierzali się z nami bić.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje