Andrej Chadanowicz (ur. 1973) jest białoruskim poetą, filologiem i tłumaczem. Fascynacja Jackiem Kaczmarskim doprowadziła go do nagrania płyty z utworami polskiego barda we własnym przekładzie i wykonaniu (w 2014 r. wydano ją nakładem Kolegium Europy Wschodniej). Dziś piosenka „Mury" stała się hymnem protestujących przeciwko Aleksandrowi Łukaszence
Był koniec lat 80., mieliśmy z kolegą po 15 lat. Urywając się z zajęć sportowych, wybraliśmy się na wieczorny seans do kina w wojskowym miasteczku nieopodal Mińska. Film był średni, ale jedną z głównych ról grał kultowy muzyk rockowy. Już od jakichś 15 minut nie zwracaliśmy jednak uwagi na to, co się dzieje na ekranie, bo wokół nas zaczęły się kręcić dziwne typy – chłopaki w mundurach bez pagonów i w letnich żołnierskich czapkach. Synowie tutejszych wojskowych, którzy korzystali z ostatnich miesięcy wolności, zanim sami pójdą do armii, zorientowali się, że nie jesteśmy stąd i zamierzali się z nami bić.
W tym momencie na ekranie pojawiły się napisy końcowe, a z głośników zabrzmiała piosenka. Taka piosenka, że na jakieś trzy minuty zapomniałem o całym świecie i o własnym strachu. Zrobiło mi się ciepło, chociaż w sali był straszny ziąb, a poczucie zagrożenia gdzieś wyparowało. Zdziwiła mnie trochę tylko reakcja moich kolegów i tych „pilotów" w furażerkach. Szykowali się do bójki. A ja naiwnie myślałem: jak to możliwe? Jak po czymś takim można się bić po mordach?
Okazało się, że jednak można. Ich było cztery razy więcej, wszyscy o kilka lat starsi od nas. „Towarzysze sportowcy, co powiecie na małą rozgrzewkę? Chłodno tu" – jeden z nich, wychodząc, złożył nam propozycję nie do odrzucenia. Potem jak przez mgłę pamiętam, że dostałem z rozbiegu w plecy, gdzieś odleciałem i tak leciałem, upadałem, wstawałem, leciałem, upadałem, wstawałem... W końcu happy end we własnym łóżku, chojrackie opowieści kolegów, z których żaden nie ucierpiał. A na brzegu łóżka usiadła ta, która od trzech tygodni się do mnie odzywała, a dziś przyszła odwiedzić chorego, bo też była wtedy w kinie i wszystko widziała. „Kiedy usłyszałam tę piosenkę, zrozumiałam, że wszystko będzie dobrze". Roześmiałem się głośno: czary w końcu zaczęły działać.
***
Prawie jak w filmach – ileś lat później... Upadł mur, a wraz z nim Związek Radziecki. Nie do końca jednak, nie w naszym kraju. Pomnik Lenina jak stał, tak stoi. Ten na placu Niepodległości, pod którym znajduje się stacja metra Plac Lenina. Tak wyszło, że właśnie na ten pomnik wdrapałem się 19 grudnia 2010 roku. Sytuacja prosiła się o wiersz, a jeszcze lepiej – o piosenkę. Pełną energii, ale bez fałszywego patosu. Taką, która przeszła zwycięsko próbę czasu i pozostała aktualna tu i teraz. Żeby na trzy minuty zapomnieć o obezwładniającym nas strachu. Żeby nas rozgrzewała i łagodziła koszmar tej chwili. I najlepiej, żebym to wszystko poczuł nie tylko ja. Krótko mówiąc, sytuacja wymagała „Murów" – z katalońską magią Lluísa Llacha, zachowaną i przekazaną słuchaczom przez Jacka Kaczmarskiego. Trudno wręcz uwierzyć, że nie on napisał tę pieśń, jeśli się tego nie wie wcześniej. To jak sztafeta przekazywana między epokami, z czasów walki z dyktaturą generała Franco w czasy polskiej Solidarności, w cudowny sposób przepływająca z jednego języka do drugiego. I ja, niegodny, przy odrobinie szczęścia mógłbym się stać uczestnikiem tego cudu.