Arcypolski Jack Strong. Rozmowa ze Sławomirem Cenckiewiczem

Nie kupuję opowieści o tym, że Kukliński wstąpił do wojska, by podjąć się misji Wallenroda. To naiwne i niepoważne. Myślę, że do czasu powrotu z Wietnamu w 1968 roku był zatwardziałym komunistą, człowiekiem bez dylematów, a więc dość typowym oficerem LWP. Zmienił się później - mówi Sławomir Cenckiewicz, historyk.

Aktualizacja: 16.11.2014 13:07 Publikacja: 16.11.2014 01:00

Arcypolski Jack Strong. Rozmowa ze Sławomirem Cenckiewiczem

Foto: Zysk i S-ka

Podobał się panu film „Jack Strong"?

Tak.

Scenariusz Pasikowskiego był blisko prawdziwej historii pułkownika Kuklińskiego?

Nie patrzę na ten film przez pryzmat zgodności z faktami, bo tam sporo rzeczy się jednak nie zgadza. Podoba mi się z powodu jednej sceny, z której dialog posłużył mi jako motto do ostatniego rozdziału. Chodzi o rozmowę sylwestrową Ryszarda Kuklińskiego z kolegą z wojska. To się dzieje w sylwestra 1970 r. Nie jesteśmy żadnym wojskiem polskim, „sowieckie mordy mają nasze dusze", „nie żaden tam Kościuszko" – mówi Marian Rakowiecki. I to jest moim zdaniem podstawowa prawda, która bije z tego filmu, że Ludowe Wojsko Polskie (LWP) nie było wojskiem polskim, niezależnie od tego, że służyło w nim wielu ludzi prawych i patriotów.

Trochę jednak było polskie.

Ale dlaczego? Bo polskojęzyczne, bo odwoływało się do jakichś tam elementów symboliki? W istocie było tak, jak przyznawali to sami komuniści – LWP było armią nowego typu, klasową i chłopsko-robotniczą, nieosadzoną w jakiejkolwiek tradycji oręża polskiego. W sowieckiej i PRL-owskiej socjologii wojska ujmowano to jeszcze dosadniej – LWP było zbrojnym narzędziem partii i systemu, wewnętrznym i zewnętrznym interwentem pacyfikującym każdy bunt przeciwko komunizmowi.

To czym się różniło wojsko polskie od komunistycznego?

Po pierwsze, wojsko polskie okresu dwudziestolecia, czasu wojny czy późniejszego powstania antykomunistycznego Żołnierzy Wyklętych służyło naczelnej zasadzie obrony niepodległego państwa polskiego. Odwoływało się do innego etosu, tradycji, patriotyzmu. Wojsko polskie nie było armią klasową, tylko ogólnonarodową i obywatelską, bo służyli w niej żołnierze różnych narodowości i tradycji religijnych. Tymczasem LWP powstało u boku Armii Czerwonej, formalnie było nawet jej integralną częścią do 1945 r., jego kadra oficerska była nasłana z Moskwy, a jej podstawową funkcją była obrona sowieckiego imperium i komunizmu, a PRL-u jedynie w zakresie zagrożenia dla całego Układu Warszawskiego.

A jeśli chodzi o organizację?

Wszystko ma modłę sowiecką, włącznie ze strukturą Sztabu Generalnego, systemem szkolenia kadr oficerskich, organizacji wojskowych służb specjalnych, celów operacyjnych, doktryny obronnej i wojennej itd. Aż do połowy lat 60. nawet formalnie LWP dowodził sowiecki oficer ulokowany na funkcji szefa Sztabu Generalnego. To Wojciech Jaruzelski był pierwszym Polakiem na tym stanowisku. Funkcja LWP sprowadzała się do obrony zbrodniczego ustroju i pacyfikatora antykomunistycznych wystąpień w kraju i poza jego granicami. Cała historia LWP to właśnie służba Moskwie. Od wcielania siłą do armii żołnierzy AK, fałszerstw wyborczych w latach 40., przez akcję „rozładowania lasów" z żołnierzy wyklętych, zbrodnie i morderstwa, wojskowe sądy, strzelaninę w Poznaniu w 1956 r., akcję pacyfikowania wystąpień w marcu 1968 r., grudzień 1970, wydarzenia w Radomiu 1976 po stan wojenny. Zawsze przeciwko narodowi i zawsze w interesie Moskwy.

I tu wracamy do Kuklińskiego. Pan mówi o interwencie zewnętrznym, a według tego, co pan pisze w książce, przełom w jego myśleniu nastąpił, kiedy się dowiedział, w jaki sposób LWP będzie używane w działaniach zaczepnych wobec Zachodu.

Były przynajmniej dwie okoliczności, które sprawiły, że Kukliński zrozumiał, czym jest LWP, i dojrzał do przejścia na stronę dobra. Pierwszy moment przychodzi w połowie lat 60., gdy trafia do pracy w Sztabie Generalnym. Jest wtedy świadkiem prezentacji marszałka Andrieja Grieczki, dowódcy wojsk Układu Warszawskiego, który pokazuje mobilne wyrzutnie i rakiety wyposażone w ładunki jądrowe na terenie Polski. A chwilę potem przychodzi interwencja wojskowa w Czechosłowacji. Grudzień '70 to chyba ta kropla, która przelała czarę. Ale już w 1968 Kukliński nie chciał uczestniczyć w inwazji na Czechosłowację, wykręca się chorobą żony i zostaje w sztabie. Bierze udział w przygotowaniu operacji „Dunaj", ale osobiście w niej nie uczestniczy. Później awansuje i widzi szczegółowe plany nie tylko ataku na Zachód, ale także unicestwienia Polski w wyniku atomowego odwetu NATO, i od tego momentu już tylko czeka na okazję, żeby nawiązać kontakt z Amerykanami. Udaje mu się w 1972 r.

To po tym awansie, o którym pan wspomniał, zaczyna blisko współpracować z Sowietami. Co takiego oni przygotowują?

Z perspektywy czasu może się wydawać wręcz śmieszne, że Kukliński przeżył taki szok, gdy poznał prawdziwe plany Układu Warszawskiego. Ale on naprawdę wcześniej był przekonany, że doktryna wojskowa bloku sowieckiego ma charakter obronny, że mamy się bronić przed atakiem jądrowym NATO i że gwarancją pokoju jest jakaś równowaga. Tymczasem okazuje się, że było dokładnie na odwrót i że to Układ Warszawski, w tym druga co wielkości armia tego sojuszu, czyli LWP, miały być agresorem i planowały wojnę napastniczą przeciwko Zachodowi, uzyskując nawet przewagę w wojskach konwencjonalnych. Nie może się pogodzić z tym, że w wyniku odwetu prawie trzy miliony Polaków zostałyby natychmiast zgładzone, kolejne dwa miliony w wyniku napromieniowania, że cała infrastruktura Polski przestałaby istnieć... Kukliński jest przerażony tym atomowym Holokaustem. A najbardziej szokuje go, że ludzie, którzy o tym wiedzą, machają na wszystko ręką i mówią: „trudno", „jakoś to będzie" i że „jakoś sobie z tym poradzimy". Paradoksem sytuacji, w której znalazł się Kukliński na początku lat 70., było to, że w dylematach utwierdzał go sam szef Sztabu Generalnego gen. Bolesław Chocha. Ten wybitny strateg i teoretyk LWP zdawał sobie sprawę z faktu, że Polacy są w systemie sowieckim jedynie mięsem armatnim, a Polska skazana jest na zagładę ze względu na położenie geopolityczne. To znaczy rolę przypisaną jej przez Moskwę w przyjęciu uderzenia jądrowego, rozbijającego możliwość przerzucenia tzw. drugiego eszelonu strategicznego na Zachód. Chocha zasugerował kiedyś Kuklińskiemu, by już lepiej nie kontynuował rozmów na ten temat, bo wnioski z nich są tyleż straszne, co niemożliwe do jakiejkolwiek korekty ze względu na niesuwerenny charakter LWP i w ogóle Polski Ludowej.

A czemu właściwie nikt się tym nie przejmował? Przecież wojskowi i ich rodziny byli tak samo narażeni na bomby jak wszyscy inni Polacy?

To jest właśnie najciekawsze w postawie wyższej kadry oficerskiej LWP. Ta ślepa podległość Sowietom sprawiała, że nie myślano o Polsce w kategoriach bezpieczeństwa i przyszłości narodu. Kukliński był wyjątkiem, bo jemu los Polaków leżał na sercu. Przy całym moim dystansie do jego niektórych opowieści w tym wypadku daję mu wiarę. Jego motywacje były szlachetne i patriotyczne. Pracując przed laty w komisji likwidacyjnej WSI, a potem zbierając materiały do książki „Długie ramię Moskwy", zacząłem się zajmować historią Ludowego Wojska Polskiego. I dobrze poznałem ten sposób myślenia i mentalność kadry oficerskiej. Byli faktycznie pasem transmisyjnym wpływów sowieckich w Polsce, a jednocześnie gwarancją trwałości systemu. W tym sensie byli bardziej nawet lojalni wobec Sowietów niż władze partii czy służby specjalne. Dlatego to im Moskwa powierzyła misję zniszczenia „Solidarności", wprowadzenia stanu wojennego i ratowania systemu w 1981 r.

Ale właściwie dlaczego pan wierzy Kuklińskiemu? Potępia pan zdecydowanie współpracę żołnierzy z kontrwywiadem, który wcześniej był zbrodniczą Informacją Wojskową, a jemu pan to wybacza.

Niczego nikomu nie wybaczam, bo nie jestem wyrocznią. Chcę jedynie podkreślić zmianę jego postawy. Kiedy w 1962 roku Kukliński został współpracownikiem WSW, był taki jak inni oficerowie. W pełni lojalny wobec dowództwa, tajnych służb, partii i ostatecznie Sowietów, wzorowy oficer Ludowego Wojska Polskiego. Zmienił się później, za co go bardzo cenię.

To dlaczego właściwie wyrzucono go na początku lat 50. ze szkoły oficerskiej?

To były czasy szukania wroga wewnętrznego. Wyrzucili go za to, że sfałszował życiorys.

Inni też to robili.

Ale jego wykryto. No i do tego sfałszował metrykę. Ostatecznie szybko wrócił do armii. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że musiał mieć wsparcie kogoś ze służb, pewnie też z układu partyjnego w wojsku. Był przecież nie tylko lojalny, ale i wartościowy, a więc przydatny i perspektywiczny.

To jednak nie był Konradem Wallenrodem?

Nie kupuję opowieści o tym, że Kukliński wstąpił do wojska, by podjąć się misji Wallenroda. To naiwne i niepoważne. Myślę, że do czasu powrotu z misji w Wietnamie w 1968 roku był zatwardziałym, oddanym sprawie komunistą, człowiekiem bez dylematów, a więc dość typowym oficerem LWP. Potwierdza to zresztą dokumentacja z jego pobytu w Sajgonie, gdzie realizował linię Moskwy, dowodząc na forum komisji międzynarodowej, że zbrodni komunistów wietnamskich w Sajgonie i Hue (głównie na katolikach) podczas ofensywy „Tet" dokonały jakieś zabłąkane oddziały niezwiązane z reżimem Ho Szi Mina. Ordynarnie kłamał, za co dostał zresztą wyróżnienie od szefa wywiadu wojskowego PRL, możliwość zakupu samochodu, transfer waluty i zgodę na urlop w Kambodży z kochanką.

I Kukliński nie miał z powodu wspierania zbrodniarzy wyrzutów sumienia?

Miał. Można powiedzieć, że zmagał się z poczuciem winy do końca życia. Jak pojechał na pierwsze spotkanie z oficerami CIA w sierpniu 1972 roku, to bał się, że mu nie uwierzą ze względu na rolę, jaką odegrał w tuszowaniu ludobójstwa w Hue i Sajgonie. Myślę, że dźwigał to do końca życia.

Myślałem, że krytykując niektóre jego wybory, ma pan na myśli współpracę z CIA. Dlatego, że istnieje tu pewna dwuznaczność, na którą mało kto zwraca uwagę. Nawet jeśli przyjmiemy, że Kukliński miał szlachetne pobudki, to przecież nie wiedział, jak jego informacje zostaną wykorzystane. A mogły być przecież użyte przeciwko Polsce.

To jest dla mnie oczywiste, ale nie jest rolą szpiega pilnowanie, co tajna służba zrobi z jego informacjami. To odbywa się jakby zawsze obok jego intencji. Faktem jest, że dzięki Kuklińskiemu Amerykanie dokonują pewnej uaktualniającej korekty własnych planów ewentualnościowych na wypadek ataku Moskwy. Wiedzą więcej o możliwościach bojowych wojsk Układu Warszawskiego, uzbrojeniu, celach ataków jądrowych, koncepcji dyslokacji wojska, odbudowy odwodów po pierwszym uderzeniu atomowym, o usytuowaniu schronów... Była to więc wiedza wyjątkowa, ale niedecydująca przecież o tym, że nie wybuchła III wojna światowa. Kukliński przyczynił się niewątpliwie do pewnego zbalansowania wiedzy, a może i potencjałów wojennych, w których do czasu podjęcia przez niego współpracy z Amerykanami przewaga była po stronie Związku Sowieckiego. Na przełomie lat 70. i 80. to się zmienia na korzyść NATO, co jest zasługą polityki Ronalda Reagana, który wyścigiem zbrojeń i regulacją cen ropy dosłownie zajechał Moskwę. Misja Kuklińskiego jest częścią składową tego procesu. To nie zmieniło, rzecz jasna, koncepcji powstrzymania sowieckiego drugiego rzutu strategicznego, a więc atomowego Holokaustu Polski. Po korekcie planów NATO na Polskę miało spaść jeszcze więcej ładunków atomowych, znacznie ponad 400.

Czyli odwrotnie, niż chciał Kukliński.

Takie są wymogi wojny, starcia potencjałów i potężnych sojuszy. Mając przewagę atomową nad Sowietami, Amerykanie zaczęli rozwijać swoje siły konwencjonalne. Nie chcieli zaryzykować wojny, w której przy ograniczeniu użycia broni jądrowej Sowieci zadeptaliby zachodnią Europę masą swojego i sojuszniczego wojska. Ale poza tym Kukliński nie chciał zwiększenia liczby wojsk sowieckich w Polsce pod pozorem „bratniej interwencji" w latach 1980–1981. Dzięki niemu amerykańska dyplomacja mogła jesienią 1980 r. ostrzec Kreml, jakie będą konsekwencje wysłania wojsk do Polski. Niemniej jednak Stany sceptycznie odnosiły się do informacji przekazywanych przez Kuklińskiego na temat Jaruzelskiego i jego grupy konsekwentnie maszerującej po władzę w latach 1980–1981. Przeciwstawiali rolę LWP i plany wprowadzenia stanu wojennego, koncepcji interwencji sowieckiej. Kukliński był przekonany, że właśnie Jaruzelski sięgnie po władzę, aby umożliwić marsz sowiecki na Warszawę. Wystarczy sięgnąć po dokumenty opublikowane w książce Douglasa J. MacEachina „Amerykański wywiad i konfrontacja w Polsce 1980–1981", by przekonać się, jak rozjechały się intencje i interpretacje „Jacka Stronga" z pomysłami analityków z Langley i Waszyngtonu. Kukliński był tym później bardzo rozczarowany, że Reagan w zasadzie poparł wprowadzenie stanu wojennego, myśląc, że uchroniło to Polskę od sowieckiej interwencji.

Skala spenetrowania LWP przez wywiady zachodnie była tak duża, że armia Polski Ludowej nie miała w zasadzie żadnych tajemnic

Uznali pewnie, że lepiej to robić polskimi, nie sowieckimi rękami.

Amerykanie nie rozumieli, że może być jedno i drugie. I pucz polskich generałów, i interwencja Sowietów. Jeszcze na początku grudnia 1981 r. Jaruzelski prosił Kulikowa o pomoc, w przypadku jeśli sobie nie poradzą.

Jakie były relacje Kuklińskiego z Jaruzelskim i Kiszczakiem? Z tym drugim chyba wręcz się przyjaźnił. Opisuje pan historię nielegalnej pożyczki na 60 tysięcy forintów, jakiej udzielił mu z kasy wywiadu.

To były bliskie kontakty, może nawet przyjacielskie, które Kukliński świetnie wykorzystał do lepszego zakonspirowania swojej współpracy z Amerykanami. Wiedział, że stosunki towarzyskie są w LWP często ważniejsze niż procedury kontrwywiadu. Obnosząc się ze swoją zażyłością z Czesławem Kiszczakiem, przewidywał, że zasady nakazujące szczególną kontrolę oficerów Sztabu Generalnego przestaną wobec niego obowiązywać. Bo przecież nie można się naprzykrzać „przyjacielowi" Kiszczaka, Siwickiego, Jaruzelskiego, Skalskiego, Tuczapskiego... W ten sposób Kukliński wytworzył wokół siebie aurę nietykalności. Wykreował się na człowieka poza podejrzeniami. Stąd też płk Gendera napisał w końcu lat 70., że nie wymaga on kontroli operacyjnej. Ten błąd w sztuce, który niestety powielany jest często również obecnie, doprowadził LWP na skraj przepaści. Kukliński penetrował najważniejsze miejsce LWP, jakim był Zarząd Operacyjny Sztabu Generalnego, wynosząc dla Amerykanów najtajniejsze dokumenty.

Ciekawy jest w pana książce wątek prywatny. Kukliński prowadził podwójne życie nie tylko jako oficer, lecz również jako mężczyzna.

Kobiety stanowiły w jego misji ważny element szpiegowskiego arsenału. Były „legendą" mającą przykryć jego liczne wyjazdy za miasto w celu obsługi tzw. martwych skrytek, w których zostawiał skopiowane dokumenty dla Amerykanów. W sytuacji, kiedy nie mógł już brać udziału w rejsach i zawijać do zachodnich portów, a więc nie miał możliwości spotykania się z oficerami CIA, podstawowym narzędziem komunikacji wywiadowczej stały się martwe skrytki ukryte w drzewach czy kamieniach. Zabierał więc dziewczęta do lasu i oddalał się na kilka minut, by zostawić dokumenty albo odebrać instrukcje.

Wcześniej też miał kochanki.

Ale skala nie była tak wielka jak w latach 70. Nie był jednak aż tak cyniczny, skoro nawet w tamtym czasie zakochał się na zabój w młodszej od siebie Basi Jakubowskiej, która zmarła na raka. Załatwił jej leczenie i był przy niej, kiedy umierała. Kiedy uciekał z Polski 7 listopada 1981 r., odwiedził jeszcze jej grób.

Jest jeszcze jedna interesująca kwestia, w zasadzie nieznana opinii publicznej. Kukliński nie był w LWP jedynym szpiegiem, choć był najcenniejszym agentem, jako że najwyżej zaszedł w strukturze Układu Warszawskiego.

Miał dostęp do wiedzy strategicznej, więc bez wątpienia był najważniejszym agentem Zachodu w strukturze LWP.

Ale byli też inni, którzy mieli ciekawe historie.

Tak, i one zasługują na odrębną opowieść. Ale w „Atomowym szpiegu" opisywałem dwa przypadki w jakimś sensie powiązane z Kuklińskim. Zwłaszcza ten związany z płk. Włodzimierzem Ostaszewiczem – jego sąsiadem i dobrym kolegą. Przez pewien czas mieli nawet tego samego opiekuna z CIA, Davida Fordena. Ciekawe, czy Kukliński spotkał się z Ostaszewiczem w Stanach Zjednoczonych. Fascynująca historia... Warto wspomnieć, że skala spenetrowania LWP przez wywiady zachodnie była tak duża, że armia Polski Ludowej nie miała w zasadzie żadnych tajemnic. Z materiałów WSW wynika, że od lat 60. do 80. ponad 60 oficerów związanych z wywiadem i kontrwywiadem wojskowym PRL przeszło na stronę Zachodu.

Wszystko wskazuje na to, że Kukliński za swoją działalność zapłacił wysoką cenę. Czy można powiedzieć, że zamordowano obu jego synów?

Jeśli chodzi o Waldemara, to nie mam wątpliwości, że było to morderstwo z premedytacją. Został przejechany dwukrotnie przez ten sam samochód. Opublikowałem w książce jego akt zgonu, który nie był wcześniej znany. Przypadek Bogdana, który zginął pół roku wcześniej, jest inny i mam wątpliwości, czy stał się ofiarą zamachu. Zgadzam się analitykiem CIA Arisem Pappasem, który powiedział, że był to człowiek skrajnie nieodpowiedzialny, wręcz szukający śmierci.

A czemu nie zabito samego Kuklińskiego?

Próbowano przynajmniej dwukrotnie. Opisuję historię jego poszukiwań, gdzie na jego trop w Ameryce wpadły zaprzyjaźnione z LWP służby kubańskie. Tyle że, z jakiegoś powodu, tę akcję zablokował ostatecznie wywiad wojskowy PRL. Trudno powiedzieć, co się za tym kryje, może jakaś gra operacyjna lub stanowisko Moskwy.

Na koniec pytanie, które musi paść w rozmowie o Kuklińskim. Zdrajca czy bohater?

Nie znoszę tej dyskusji, ale skoro mnie pan zmusza do odpowiedzi na tak postawione pytanie:  to bohater. Ale nie kryształowy, bez jakiejkolwiek rysy, a przez to jest prawdziwy, wręcz arcypolski. Jak z opowieści Sienkiewicza o Kmicicu. To mnie w jego biografii ujmuje najbardziej.

— rozmawiał Mariusz Cieślik

Sławomir Cenckiewicz jest historykiem czasów najnowszych, doktorem habilitowanym, publicystą. Autor wielu książek, m.in. (wraz z Piotrem Gontarczykiem) „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", „Anna Solidarność", „Długie ramię Moskwy", „Lech Kaczyński. Biografia polityczna". Ostatnio wydał biografię Ryszarda Kuklińskiego „Atomowy szpieg"

Podobał się panu film „Jack Strong"?

Tak.

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni