Rozrośnięty tors i feeling

Andrzeja Zauchę zobaczyłem na żywo gdzieś na początku lat 90. w mieszkaniu lidera grupy Pod Budą Andrzeja Sikorowskiego. Zaucha zajrzał tylko na chwilę, coś go pędziło dalej. Rozpromieniony, wydawał się uosobieniem życzliwości. Jego wejście było jak rozświetlenie ciemnego pokoju, wszyscy umilkli i skoncentrowali się tylko na nim.

Publikacja: 23.10.2020 18:00

Rozrośnięty tors i feeling

Foto: materiały prasowe

Podobne w tonie wrażenia z kontaktu z Zauchą relacjonują świadkowie przepytani do jego biografii prawie 30 lat po jego śmierci. Zaucha był kimś niezwykłym – utrzymują zgodnie – kimś jakby nie z tego świata. W muzyce prawdziwek, naturszczyk bez formalnego wykształcenia – a jednocześnie jeden z najwybitniejszych muzyków swego pokolenia. Człowiek wielu talentów, obdarzony taką pamięcią muzyczną, takimi możliwościami interpretacji, takim feelingiem, że kasował wszystkich. Urodzony showman: kiedy wychodził na scenę, wstępował w niego demon. Wielu zazdrościło mu warunków wokalnych, iskry bożej, która towarzyszyła jego poczynaniom artystycznym. Był na drodze do prawdziwej wielkości.

Tę niezwykłość Zauchy biografia pióra Olkowicz i Barana pokazuje sugestywnie, nawet gdy bohater występuje w teatrze życia codziennego. Rodzina, kłopoty finansowe, wyjazdy na Zachód, żeby pośpiewać do kotleta. Zaucha absolutnie nie wstydził się takiej działalności, uważał się za profesjonalistę gotowego wystąpić w każdych warunkach. Miał jak każdy swoje ambicje, znał swą wartość, zdawał sobie sprawę ze swojej vis comica, ale wszystkie talenty miał pod kontrolą. Bywał przy tym dość leniwy – nie chciało mu się np. uczyć tekstu. Biografia relacjonuje, jak kiedyś w Opolu wyciągał z kieszeni karteluszki z tekstem, publiczność sądziła, że to rekwizyty do piosenki „Już taki jestem zimny drań".

Inny występ, z Ryszardem Rynkowskim, też w Opolu – śpiewają w duecie przedwojenny szlagier „Baby, ach te baby". Obaj bałaganiarze, wszystko pomylili, tańczyli nie wtedy, gdy trzeba, śpiewali też wtedy, kiedy chcieli. W rezultacie dali taki show, że jeszcze po dziesięciu latach wspominano ten występ.

Najciekawsze wydają się początki kariery Zauchy: słabo znane, precyzyjnie odtworzone przez autorów. Mało kto wie, że późniejszy piosenkarz i aktor był za młodu trzykrotnym mistrzem Polski w kajakarstwie, brano go pod uwagę do drużyny olimpijskiej na Tokio w 1964 r. Treningom zawdzięczał rozrośnięty tors; miało to wpływ na warunki wokalne. Swoje walory odkrywał stopniowo: magnetyczna osobowość, głos jak dzwon, umiejętność improwizacji. Do dziś znane i cenione są jego nagrania z zespołem Dżamble, po których został zauważony. „Cały czas szukał drogi, by być kimś", powiedział o nim jego przyjaciel Andrzej Sikorowski.

Życiu Zauchy położyło kres dziewięć kul wystrzelonych z obrzyna przez zazdrosnego męża Zuzanny Leśniak, aktorki, z którą Zaucha wdał się w romans, choć nigdy kobieciarzem nie był. Po śmierci żony kilka lat spędził samotnie i jego sprawy osobiste oraz artystyczne zdawały się wychodzić na prostą. 11 października 1991 r. po spektaklu musicalu „Pan Twardowski", w którym grał razem z Leśniak, oboje ponieśli śmierć. Sprawcy zasądzono śmieszny wyrok 15 lat więzienia, ale nikomu życia to nie wróciło.

Czyta się więc biografię Andrzeja Zauchy z poczuciem przygnębienia. Ktoś tak zdolny, wesoły, wybitny na gruncie artystycznym został zabity w ramach patologicznie rozumianego honorowego odwetu przez artystę miernego, pełnego zawiści i pretensji do świata. Zabójca – niech nazwisko jego będzie zapomniane (zmienił je zresztą) – także działał w środowisku teatralnym, nie odnosząc wszakże specjalnych sukcesów. A Zaucha pozostał, kim był: tytanem, którego dzieło przetrwało nienaruszone do dziś. 

„Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy", Katarzyna Olkowicz, Piotr Baran, wyd. Rebis

Podobne w tonie wrażenia z kontaktu z Zauchą relacjonują świadkowie przepytani do jego biografii prawie 30 lat po jego śmierci. Zaucha był kimś niezwykłym – utrzymują zgodnie – kimś jakby nie z tego świata. W muzyce prawdziwek, naturszczyk bez formalnego wykształcenia – a jednocześnie jeden z najwybitniejszych muzyków swego pokolenia. Człowiek wielu talentów, obdarzony taką pamięcią muzyczną, takimi możliwościami interpretacji, takim feelingiem, że kasował wszystkich. Urodzony showman: kiedy wychodził na scenę, wstępował w niego demon. Wielu zazdrościło mu warunków wokalnych, iskry bożej, która towarzyszyła jego poczynaniom artystycznym. Był na drodze do prawdziwej wielkości.

Pozostało 81% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich