Jesteśmy świadkami narodzin nowej ikony popkultury. Takiego XXI-wiecznego Freddy’ego Kruegera czy może raczej Pennywise’a z kolejnych ekranizacji horroru „To” Stephena Kinga. Art też jest bowiem klaunem. Mimem w zabawnej czapeczce, który może i nie mówi, za to uwielbia mordować w okrutny sposób.

Narodził się w krótkometrażówce „The 9th Circle” z 2008 r., gdzie pełnił rolę drugoplanowej atrakcji. Zainteresowanie wzbudził osiem lat później, gdy do kin trafił pierwszy „Terrifier”. Historia przebierańca mordującego przypadkowe osoby zachwyciła miłośników filmów gore, jednak pozostała obrazem niszowym, znanym miłośnikom gatunku. Dopiero „Terrifier 2” wyniósł Arta na salony. Dzięki pandemicznym pokazom ten nakręcony za 250 tys. dol. film zarobił na świecie 15 mln i za sprawą ekranowej brutalności zapisał się w pamięci widzów, trafiając do memów.

Czytaj więcej

„Klink”: Coś dla ryzykantów

„Terrifier 3” też przynosi kokosy. Wykorzystując niechęć do klaunów (fachowo nazywaną koulrofobią), przekracza kolejne granice obrzydliwości. Zalewa widzów hektolitrami krwi, serwując obrazy dekomponowanych ciał. Nie bawi się w morały, psychologię, rozważania o współczesności rodem ze świetnej „Substancji”. To festiwal przemocy, absurdalny pokaz umiejętności speców od tradycyjnych efektów specjalnych.

Widzowie śledzący przygody Arta mają się niepewnie śmiać, zasłaniać oczy, wychodzić z sali lub nawet mdleć. Film śmiało można postawić na jednej półce z takimi klasykami, jak „Riki-Oh: Story of Ricky” czy „Martwica mózgu”. I zadać sobie pytanie, czy da się pójść o krok dalej w planowanym „Terrifier 4”.