Długo duet Tim Burton/Michael Keaton czekali z decyzją o kontynuacji ich wspólnego dzieła z 1988 roku. Zdecydowali się to zrobić w czasie, gdy mamy wysyp kontynuacji kultowych hitów z lat 80. i 90. Burton nakręcił sequel według sprawdzonego przepisu. Jest więcej i intensywniej, ale jednocześnie czuć retroducha oryginału. Seans „Beetlejuice Beetlejuice” przypomina wizytę w cyrkowym domu strachu, a z każdą kolejną sceną Burton rzuca nam pod nos nowe zabawki i zaciąga do kolejnych pomieszczeń, gdzie w charakterystycznej dla niego pstrokaciźnie i kiczu występują na zmianę znane postacie z nowymi.
Czegoż tutaj nie ma! Umarlaki ze skurczonymi głowami, pozszywana (własnoręcznie!), niczym Miss Frankenstein, Monica Bellucci polująca na swojego eksmęża, tańczące na peronie trupy spod znaku wideoklipów Michaela Jacksona czy chodzące po ścianach i suficie (jak w pamiętnym „Trainspotting”) bobasy, Willem Dafoe jako gwiazdor kina detektywistycznego klasy C, który w zaświatach bawi się w prawdziwego detektywa, Danny DeVito w heroinowym ciągu, wyglądający jak Pingwin z „Powrotu Batmana” (1992). Reżyser zaprasza nas na wyjątkowo krętą i pełną fajerwerków przejażdżkę rollercoasterem. Ja to kupuję, nawet jeżeli w samym finale pojawia się zadyszka.
Tim Burton nie popełnił błędu m.in. twórców ostatniego netfliksowego „Gliniarza z Beverly Hills”, którzy zbyt mocno uczepili się szkieletu pierwszego filmu z 1984 roku, robiąc coś między rebootem i sequelem. Scenarzyści „Beetlejuice Beetlejuice” Alfred Gough i Miles Millar, którzy są także twórcami serialu „Wednesday”, łączą to, co ważne dla fanów oryginału, z klimatem atrakcyjnym dla odbiorców dzisiejszego mrocznego kina dla nastolatków. Winona Ryder ponownie wcielająca się w Lydię Deetz przekazuje pałeczkę gwieździe „Wednesday” i ostatnich „Krzyków” Jennie Ortedze, która wciela się w jej córkę Astrid. Ryder w „Edwardzie Nożycorękim” Burtona dała twarz wszystkim „niedopasowanym” nastolatkom lat 90., dziś to samo robi 21-letnia Ortega. Burton połączył na ekranie dwa pokolenia buntowniczek.
Czytaj więcej
Na podstawie tej historii mogło powstać rasowe kino wojenne zrobione według klasycznych praw gatunku. Jednak do tematu zabrał się Guy Ritchie, który marzył chyba o swoich „Bękartach wojny”.
W nowym filmie Lydia monetyzuje swoje kontakty ze światem umarłych, prowadząc telewizyjny program o duchach, ze scenografią wyjętą jakby z filmów Eda Wooda. Astrid tymczasem nie wierzy w świat pozagrobowy, tym samym nie może przeboleć śmierci ukochanego taty. Na dodatek nie cierpi nowego chłopaka swojej mamy Rory’ego (Justin Theroux). Nie trawi go też jej macocha Delia (Catherine O’Hara), która teraz jest influencerką i artystką multimedialną. Wszyscy muszą wrócić do nawiedzonego domu, znanego z pierwszego filmu, gdzie ma się odbyć ceremonia pogrzebowa ojca Lydii, Charlesa, który zginął w paszczy rekina. I tylko oskarżony w 2003 roku o posiadanie dziecięcej pornografii aktor Jeffrey Jones nie powtarza swojej roli z „jedynki”, ale twórcy bardzo sprytnie i zabawnie jego postać wkomponowują w historię.