"Magiczna rana” Doroty Masłowskiej brzmi bardzo znajomo, ale formalnie to coś zupełnie innego niż do tej pory. Dostajemy nie rap operę ani felietony, tylko zbiór opowiadań. Choć bardziej należałoby mówić o miniaturach prozatorskich, gdzieś na obrzeżach stykających się fabularnie. Zatem mamy tutaj to, co zwykle – lekko zdyszany głos autorki bierze we władanie te wszystkie biedne istnienia egzystujące w scenerii wielkomiejskiej. Szkło wieżowców i brud wynajmowanych za ciężkie pieniądze pokoi. Jest bieda, a po drugiej stronie absurdalne bogactwo okupione ranami psychicznymi. Wszystko to, oczywiście, w zielonym świetle Żabek i innego lukrowanego dziadostwa.
Jednocześnie „Magiczna rana” różni się od poprzednich książek pisarki tym, że to Masłowska jakby bardziej wystudzona, chłodniejsza formalnie, a w warstwie treściowej nieco bardziej współczująca. Dlatego jest to książka – mimo iż przezabawna, zwłaszcza na początku, kiedy pojawia się opis otwarcia gdzieś w Polsce powiatowej multiparkingu, podczas którego „zdenerwowany organizator, nieprzygotowany na tak duże zainteresowanie eventem, krzyczał coś, przeklinając motłoch przez doskonały, zakupiony za unijne fundusze mikrofon” – to jednak rozdzierająco dojmująca. I choć nie ze wszystkimi rozpoznaniami autorki się zgadzam (zwłaszcza tymi dotyczącymi klasy średniej, której już właściwie nie ma), to przede wszystkim jest bezwzględna dla gazetowo-terapeutycznego kłamstwa mającego sformować człowieka w nowe „ja”. Masłowska punktuje choćby to, jak progresywny, w zamierzeniu inkluzywny język jest czymś w rodzaju instagramowego filtra dla aspirujących – łatwą nakładką na umysł, który jest bardziej oporny na zmiany, niż się jego właścicielowi wydaje. „Przed przybytkiem siedziała stara podtatusiała pro… pracownica seksualna ze swoim zgąbczałym alfo… menadżerem” – myśli jeden z bohaterów, warszawski „fuckboy”, który pozycjonuje się towarzysko oraz w swojej głowie jako pracujący w bankowości, choć zajmuje się obsługą klienta w okienku. I tutaj pułapka na czytelnika – no bo co z tego, że obsługą klienta? Praca jak każda inna.
Postacie w zasadzie nie rozmawiają – one komunikują, trochę tak jakby wysyłali sobie tak popularne dziś wiadomości głosowe. Język im służy do manifestacji werbalnych, a nie porozumiewania się. Mimo że niektóre postacie próbują tu sobie współczuć, jedyne co z tej pozorowanej empatii zostaje, to sycenie się cudzym cierpieniem – jakby tylko tak można było zapomnieć o własnym. Tak jest w relacji między dwiema koleżankami ze szkoły, z których jedna tkwi w stabilnym, ale nudnym małżeństwie z ciężko pracującym, początkującym alkoholikiem, a druga prowadzi podejrzanie drogie życie, szykując się do ślubu z „Diego z Miami” i terroryzuje upiornym entuzjazmem otoczenie. Miniatury łączą się fabularnie, choć to nitki wątłe, trochę jak relacje między postaciami. Zabieg ten służy temu, aby tę istną komiksowość dociążyć, przełamać perspektywę i pokazać, że jeśli widzimy „mokotowską matronę”, to niekoniecznie mamy do czynienia wyłącznie z irytującym otoczenie uprzywilejowanym istnieniem, ale człowiekiem, który także wrzucony jest w maszynkę turbokapitalizmu z dyktatem kariery i szczęścia, ewentualnie komfortu depresji, na którą stać nielicznych, ale który też walczy o przetrwanie.
Dorota Masłowska potrafi wysączyć truciznę absolutnie ze wszystkiego, nawet ze skrawka najświętszej i najprawdziwszej esencji rzeczywistości, i na tym polega groza jej talentu. A mimo to jest w tej książce coś, co można przy odrobinie dobrej woli nazwać nadzieją. Tekturową, kostropatą i dwuznaczną, ale jednak. Najbardziej poruszający jest jednak opis cierpienia chorującej na raka – niezawinionego, tak arcyludzkiego. Takiej Masłowskiej nie znałem.